A żeby wprawić się we właściwy nastrój, pamiętajmy, że „zawsze” tego gatunku właśnie się kończy. Jest to obraz Jana Matejki o długim tytule: „Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony wobec straconego Smoleńska”.
Jak pamiętamy wszyscy… Jak pamiętają niektórzy z nas… Jak być może ktoś jeszcze pamięta… Jak pamięta każdy zasuszony mamut, obraz ten przedstawia Stańczyka w stroju błazeńskim i czerwonym, siedzącego w przydużym renesansowym fotelu. Błazen siedzi ze splecionymi dłońmi, wsparty łokciami na poręczach fotela tak wysokich, iż uniesienie łokci sprawia, że pochylona postać zapada się w sobie. Broda spuszczona na pierś i wyciągnięte, bezwładnie rozsunięte nogi sugerują smutek, ten sam, który wyraziście maluje się w oczach trefnisia. Mistrz Matejko z nieco nudną pedanterią wyjaśnia w tytule, że źródłem tego smutku jest leżące na stoliku pismo, zawierające wieści o utracie Smoleńska. Na drugim planie, w tle frasobliwego Stańczyka, majaczy scena balu. Baluje – rzecz jasna, z karygodną beztroską – ówczesna klasa polityczna, która, rzecz jasna, nie dorasta do wyzwań historii.
Symbolika i dydaktyczna wymowa dzieła Matejki jest odrobinę bardziej skomplikowana od konstrukcji cepa, ale jej oddziaływanie jest równie jednoznaczne jak cios cepem po łbie. Oto mamy postać smutnego błazna (błazen czy kapłan? patrz: Leszek Kołakowski) czyli mędrca (Kołakowski i Wyspiański) bezsilnie biadającego nad narodowym nieszczęściem (czymże Ojczyzna nasza będzie bez Smoleńska?), podczas gdy możni tego świata oddają się głupim rozrywkom (O cześć wam panowie magnaci patrz: Gustaw Ehrenberg). Nad całością unosi się duch moralnej wyższości i historycznej racji stojący całkowicie po stronie błazna. Ducha akurat artysta nie musiał malować; wystarczyło, że dał Stańczykowi rysy swojej twarzy. I tak skromnie, bo Jacek Malczewski z uporem portretował siebie, jako Chrystusa.
Legendarna postać Stańczyka została wpisana w równie legendarną genealogię polskiego inteligenta w wieku XIX. Odbyło się to z niemałym udziałem mistrza Jana Matejki. Inteligencja, identyfikując się z tym obrazem, manifestem bolejącej safandułowatości, mogła znaleźć w dziele Matejki (albo w postaci Stańczyka z „Wesela”) bogate źródło usprawiedliwień dla własnej politycznej impotencji. Impotencji, która nigdy zresztą nie rezygnowała z prawa do wystawiania cenzurek, a zwłaszcza do „mienia za złe”, co jest ukochanym zajęciem starych ciotek. Pokolenia flirtujących z polityką intelektualistów odwracały się ze wstrętem od balującej sceny politycznej i notowały w sztambuchach swoje wyrafinowane patriotyczne cierpienia z powodu utraty rozmaitych Smoleńsków.