Ach jakże miło poczuć się Stańczykiem! Cóż za przyjemność zasiąść w przydużym renesansowym fotelu i wyposażyć we własne rysy moralnie i intelektualnie zwycięską postać.
Tymczasem, w tle postaci, balująca klasa polityczna zmieniała się i zmieniała. Królewskiego dworu nie było dawno, przemknęli pułkownicy (fe!), endecy (a fe! a fe!), nastała okupacja, (Stańczyk poszedł do wojska i większości wyginął). Nadeszli komuniści. Był to ciekawy rodzaj chama. Niebezpieczny, ale szacunek dla inteligencji miał ogromny. Prawie każdy młody poeta miał stypendium i kilku esbeków na karku. Za komuny siedzieć w przydużym renesansowym fotelu ze zbolałą miną było chyba najprzyjemniej. Komuna liczyła się z każdym listem i podpisem. Ginący gatunek polskiego inteligenta nieźle się czuł w peerelowskim rezerwacie. Aż wreszcie, na chwilę, Stańczyk wstał z fotela, stanął w drzwiach sąsiedniej sali, spojrzał na balujących i jął, doprowadzony do nerwowego kresu nudą i dusznością rezerwatu, obsobaczać dwór, królów czy tam sekretarzy. Wokół Stańczyka zaś kłębił się naród. No, i wybuchła wolność. Po wybuchu, Stańczyk na chwilę przyłączył się do balu.
Niestety, balowano, jakoś nie tak, jak trzeba. Stańczyk nigdy nie mógł zatańczyć w pierwszej parze, choć marzył, by być wodzirejem. Wrócił więc, nieszczęsny (mniej więcej wtedy, kiedy Mazowiecki przegrał z Tymińskim), na fotel i obrażony usiadł plecami obrócony do wszystkich, a zwłaszcza balującej klasy politycznej. Powoli wyrastały mu długie, bezsensowne kły, których nikt się nie bał. Trąba, która strasznie chrypiała, długa sierść, której nie miał jak rozczesać. A przy tym sechł i zmniejszał się z każdym rokiem. Maleńki, zasuszony i zmamuciały, szykował się do wyginięcia.
Wszystko to przyszło mi do głowy ostatnio, kiedy ktoś (była to chyba ukraińska sprzątaczka, która w Warszawie pełni rolę polskiej sprzątaczki w Londynie) wymiótł mnie spod szafy, razem z kurzem (z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej; patrz: Ujejski). Patrząc w lustereczko, przetarłem z wierzchu kły, podniosłem trąbę i stwierdziłem, że bardzo przypominam Stańczyka. Maleńkiego, zasuszonego Stańczyka. Usiadłem więc w fotelu i oddałem się jednej z ulubionych czynności polskiego inteligenta. Zacząłem się samobiczować, jęcząc z zapałem nad swoją dolą. W sąsiedniej sali klasa polityczna tańczyła coraz bardziej dziko, wrzeszcząc Uuu! Haaa!
Jacek Przechodzień, Gazeta Niedzielna