Świat idzie do przodu, wiemy o tym od dawna. Idzie do przodu pod każdym względem. Kilka lat temu nastąpił przełom w dziedzinie kultury zdrowotnej. Cała rzesza ludzi odetchnęła z ulgą na wiadomość, że kiedy będą chcieli wypić piwo w pubie czy zjeść obiad w restauracji, nie będą musieli przy okazji psuć sobie zdrowia, wchłaniając niechciany papierosowy dym. Wprowadzono zakaz palenia w miejscach publicznych i wszyscy całkiem bezboleśnie się do tego przystosowali. Palacze wychodzą na zewnątrz, gdzie zamontowane są dla nich specjalne popielniczki. Czasem mogą nawet przysiąść na sympatycznej ławeczce obok innych palaczy i w spokoju oddać się zbiorowemu zatruwaniu swojego organizmu, bez zatruwania wszystkich w pobliżu.
Co sądzisz o miejscach "wolnych od dzieci"?
Jakiś czas temu zrodziła się nowa potrzeba społeczna. Kawiarnia czy restauracja bez dymu to teraz za mało. Ludzie stają się coraz bardziej wymagający. Najcenniejsza grupa każdego społeczeństwa okazuje się niezbyt mile widziana w tego typu przybytkach. Dzieci, bo o nich tu mowa, stają się zbyt uciążliwe, aby zjeść w ich towarzystwie. Zaczynają powstawać miejsca, przy wejściu do których, na drzwiach, obok całego szeregu zakazów, znajduje się tabliczka oznaczająca „dzieciom wstęp wzbroniony”.
Jak łatwo się domyślić, projekt ten wywołał burzę i wzniósł barykadę dzielącą zwolenników i przeciwników wykluczania naszych własnych potomków z życia publicznego. I wbrew pozorom, barykada nie oddziela osób bezdzietnych od zaciętej grupy oburzonych rodziców. Towarzystwo jest równomiernie wymieszane po obu stronach. Obok bezdzietnych czy starszych, stoją zmęczone matki i ojcowie, którzy marzą o tym, aby zostawić dzieciarnię pod opieką kogoś innego i udać się do miejsca, gdzie absolutnie, ani na chwilę nie będą narażeni na to, co mają w domu (osoby z dziećmi poniżej 10. roku życia wiedzą, o czym mowa).
Wyobraźmy sobie miłą kobietę, która dzieci nie ma i nie przepada za ich towarzystwem. Idzie sobie na obiad, aby w spokoju zjeść i pokontemplować lub chociaż tylko potrwać w błogim nicnierobieniu. Wiadomo, McDonalds odpada. Wybiera malutką restaurację w zacisznym miejscu. Po chwili okazuje się, że aby zjeść, najpierw musi powalczyć o swój widelec z obślinionym trzyletnim brzdącem, który porwał go z jej stolika, pożyczając przy okazji jej serwetkę i solniczkę, dzięki czemu zawsze już będzie mógł trafić bezbłędnie do jej stolika, po śladach na podłodze. Na kontemplację nie ma szans, na rozsądne myślenie również, bo wszystkie myśli przybierają niebezpieczny kierunek, mianowicie, jak pozbyć się tego wszędobylskiego ludka.
Łatwo zrozumieć jej frustrację przy zetknięciu z dzieckiem, nad którym rodzice najwyraźniej nie mają kontroli. Czy oznacza to jednak, że powinno się od razu zamykać takiej rodzinie drzwi przed nosem?
Przeciwnicy tego pomysłu zaczęli krzyczeć niemal od razu o dyskryminacji najmłodszych, eliminowaniu młodych rodzin z życia towarzyskiego, pozbawianiu prawa do wolności. Czy najmłodsi nie mają żadnych praw? Czy należy im jeszcze odebrać prawo do bycia po prostu dziećmi? Może należy wprowadzić w życie taką zasadę, że gdy nasze dzieci nabiorą ogłady i nauczą się zachowywać jak dorośli w miejscach publicznych, może dopiero wtedy pozwolimy im w tychże miejscach przebywać? Zrozumiałe jest, że niektórzy dzieci mieć nie chcą, ale żeby od razu próbować zmieniać świat dokoła?
I jedna i druga strona ma poniekąd rację. Jednakże nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko to zmierza w złym kierunku. Dzieci są dziećmi, jedne trochę lepiej inne gorzej wychowane, ale to jednak dzieci. Powstają obiekty, do których wchodzić im nie wolno. Nie jest ich dużo, to fakt. Co jednak jeśli posuniemy się dalej? Co, jeśli za rok okaże się, że osoby chcące unikać towarzystwa dzieci, zażądają zakazu wstępu dzieciom do supermarketów, bo przecież latają, zrzucają z półek i wpadają umyślnie pod wózki z zakupami? W tramwaju też bywają uciążliwe, bo cały czas gadają i lepkimi rękami oblepiają siedzenia i szyby. A może jak tak, to dlaczego nie stworzyć całych osiedli, gdzie dzieci wstępu nie mają? Ktoś powie, przesada i rzeczywiście, teraz może się tak wydawać, ale świat idzie do przodu.
Dzieci to nasza przyszłość, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nikt inny, tylko właśnie one za 30 lat będą rządzić naszym krajem, to one będą stanowić prawo, również to emerytalne, nas wtedy obejmujące. I co jeśli wychowamy pokolenia, które wzrastając w takiej rzeczywistości, w przyszłości stworzy miejsca, gdzie nie będziemy mogli wchodzić my? Bo za starzy, bo nie smacznie, bo mlaskają, są niezdarni i zbyt głośno kaszlą?
Mira Faber