Coraz częściej można odnieść wrażenie, że gdybyśmy nie patrzyli Brukseli na ręce, Bruksela sprzedałaby nas korporacjom w ciągu jednego popołudnia i zniosła niepotrzebną już do stwarzania pozorów praworządności demokrację. Przypadki gwałcenia norm przyzwoitości, ducha demokracji (przy śmiałym założeniu, że można zgwałcić ducha) i w ogóle zdrowego rozsądku w europejskiej stolicy występują w takiej obfitości, że fakt iż wciąż nie zasypano tego bagna żużlem prawdopodobnie dziwi każdą obcą cywilizację śledzącą wydarzenia na Ziemi. Z jednej strony: takie są skutki tumanienia euroludu problemami mniejszości seksualnych i tańcem z gwiazdami, zamiast kształcenia go do myślenia zgodnie z zasadami logiki i krzewienia w nim podstaw wiedzy o społeczeństwie. Z drugiej: gdyby wśród euroludu nie funkcjonowała obywatelska awangarda, próbująca udaremnić knowania zbójów, byłoby naprawdę krucho.
Ale tym razem naprawdę krucho może właśnie być – mimo szurania (niezbyt głośnego, niestety) awangardy w tej sprawie. Bo jak inaczej ocenić sytuację, w której prawo praktycznie likwiduje instytucję cytatu? W rzeczywistości internetu cytat jest bytem złożonym. Współtworzą go nie tylko treści językowe, ale również wizualne, a także linki odsyłające do tych treści. Znaczna część (o ile nie większość) newsów, które czytamy w portalach innych niż CNN, BBC czy Spiegel to reprodukcje, interpretacje i kompilacje treści – złożone z odwołań do oryginalnych źródeł poddanych autorskiej obróbce. Gros internetowych kanałów informacyjnych (to nie tylko serwisy, blogi, ale również często bardziej wpływowe fan page'e czy vlogi) nie dysponuje środkami finansowymi na pozyskiwanie autorskiego kontentu dziennikarskiego. Wiele z nich posiada jednak dostateczne zasoby intelektualne, by przetwarzać (m.in. omawiać) treści produkowane przez największe serwisy i agencje prasowe.
To bardzo ważne zadanie. Bo serwisy i agencje przekazują fakty przepuszczone przez własne filtry ideologiczne. Zadaniem mniejszych wydawców (tych dysponujących zasobami intelektualnymi) jest reinterpretacja (niektórzy rzekliby: odkłamywanie) tych faktów i przedstawienie ich w innym – w założeniu: „prawdziwszym” – świetle. Często w skojarzeniu z innymi faktami, co pozwala na ustawienie wydarzeń we właściwym kontekście, dokładniejszą ich analizę, formułowanie trafniejszych prognoz i przestróg. Jest to możliwe tylko w sytuacji, gdy dostęp do treści serwowanej przez dużych wydawców jest nieograniczony. Nie tylko w sensie czytelniczym, ale też dziennikarskim: gdy można się na nią powoływać, linkować do niej, cytować ją, komentować i na inny sposób przetwarzać – pozostając w zgodzie z opisanym w źródle stanem faktycznym (lub podważając faktografię, gdy są ku temu podstawy) przy częstej rozbieżności w sferze ocen.
Ta właśnie możliwość swobodnego cytowania stanowi jeden z filarów wolnego internetu. Nie jest on wolny do końca ze względu na gigantyczną dysproporcję w budżetach, jakimi dysponują poszczególni wydawcy (w dużym stopniu wynika ona z nieuczciwej gry o charakterze pseudorynkowym), na istnienie monopoli i oligopoli informacyjnych oraz szereg innych przykrych czynników. Jednak zakres wolności, jaką obecnie dysponujemy w sieci, wciąż jest na tyle duży, by pozwolić zainteresowanym na orientację w świecie rzeczywistym.
Było do przewidzenia, że ten stan rzeczy nie może potrwać długo. Dostęp do informacji to jedna z największych broni społeczeństwa obywatelskiego i (quasi)demokracji. Od początku istnienia mediów ogranicza się go co najmniej na trzy sposoby: przez dezinformację, szum informacyjny oraz infotainment, czyli, odpowiednio, serwowanie mylących lub wprost fałszywych informacji, rozpowszechnianie informacji pozbawionych istotnego znaczenia oraz generowanie pseudoinformacji – treści o charakterze bardziej rozrywkowym niż informacyjnym, łatwiejszym do przetworzenia dla prostszego umysłu.
Te mechanizmy sprawdzają się tak znakomicie, że „masa krytyczna” przewału, którego zapowiedź jest w stanie doprowadzić do mobilizacji sytych mas, jest ogromna: prawdopodobnie dopiero coś w rodzaju prawa nakazującego uzdatnianie wody arszenikiem poruszyłoby szeroką tłuszczę i zjednoczyło ją przeciwko wspólnemu, systemowemu wrogowi. Szczególnie dotyczy to przewałów organizowanych w Brukseli – niedosiężonej dla wszystkich społeczeństw europejskich. Łatwiej w końcu ruszyć na Warszawę niż na Belgię, tym bardziej że nie wiadomo, po jakiemu tam gadają. Najsmutniejsze jest to, że w tej sprawie nikt nie zamierza nigdzie ruszać. Rozproszona grupa przytomniaków, którzy alarmują na ten temat w internecie, nie jest w stanie doprowadzić do pospolitego zrywu, jak ten, który towarzyszył próbie wprowadzenia ACTA i TTIP – paliwo, które zasilało ówczesne manifestacje najwyraźniej już się zużyło. A nowe przepisy rychtowane przez Unię – a zdaniem wielu: Berlin działający by proxy – nie ustępują pod względem ciężaru gatunkowego tym zawartym we wspomnianych tworach.
O co chodzi? Jeśli zdołaliście dotrzeć do tego miejsca tekstu, to prawdopodobnie jesteście obdarzeni cnotą ciekawości na tyle, że już dawno zgłębiliście temat w innych źródłach. Ale czyniąc zadość formalności, spieszę z wyjaśnieniami. W myśl artykułu 13 europejskiej dyrektywy wszystkie strony i aplikacje umożliwiające użytkownikom publikację treści (filmy, zdjęcia, teksty) będą musiały zostać wyposażone w algorytmy cenzurujące. Algorytmy będą sprawdzać, czy treść nie narusza prawa autorskiego – czyli czy nie powiela materiałów opublikowanych przez inne źródło, do którego to źródło posiada wyłączne prawa. W efekcie nielegalne stanie się skopiowanie fragmentu artykułu czy książki, nagrania, a nawet „wyszerowanie” mema, zawierającego np. kadr z filmu studia Zebra. Ba, może się zdarzyć, że działanie nieświadome, np. publikacja sformułowania, które pozostało nam w głowie a „należy” do innego podmiotu, zostanie objęte sankcjami.
Do sytuacji stanowiących przedsmak działania artykułu 13 dochodzi już teraz, ponieważ w automaty cenzurujące wyposażonych jest wiele serwisów, np. YouTube. „Duże kanały telewizyjne zastrzegają z automatu wszystko co pojawia się na ich antenie. Tak było w przypadku jednej telewizji i ich programu śniadaniowego. W tym programie wystąpił półamatorski zespół muzyczny i zagrał swoją oryginalną piosenkę. Nagranie trafiło do systemu, a algorytm je znalazł na oryginalnym kanale zespołu i zablokował.” – mówi Julia Reda, europosłanka z ramienia niemieckiej Partii Piratów, główny głos w sprawie przeciwko nowym regulacjom. Automat „wyszedł z założenia”, że to telewizja – jako większy podmiot – ma prawa autorskie do nagrania.
To oczywiście „pomyłka”, ale ilustrująca bezwzględność działania cenzorskiej automatyki. Pomyłką nie jest jednak „podatek od linków” – wprowadzana przez nowe prawo furtka prawna, za pośrednictwem której każdy link do tekstu źródłowego może zostać obciążony podatkiem. Skutek jest łatwy do przewidzenia: serwisy przestaną linkować do siebie nawzajem ze względów oszczędnościowych. A w internecie bez linków nie ma publikacji. Bez publikacji nie ma wolności słowa, a bez wolności słowa – nie ma wolności w ogóle.
Więcej na temat skutków rozporządzenia można dowiedzieć się m.in. z komentarza na łamach
WP.pl.
Pan Dobrodziej