Znacie tę historię? „Uchodźca” z Afganistanu ubiegający się o azyl w Niemczech zgwałcił i zamordował 19-letnią córkę wysokiego urzędnika unijnego. Dziewczyna pracowała jako wolontariuszka w ośrodku dla uchodźców – na razie nie wiadomo jednak, czy znała napastnika. Gdyby nie tragiczny charakter sprawy, chciałoby się toczyć zjadliwą bekę z urzędasa, który – jako Niemiec i Unita – musi co dzień w podskokach afirmować filoimigrancką politykę obu swoich rządów: brukselskiego i berlińskiego (co właściwie na jedno wychodzi).
//R//
Oczywiście w społecznościówce standardy delikatności nie obowiązują, więc komentarze natrząsające się z brukselczyka polały się szerokim strumieniem. Mnie również cisnęły się na usta złośliwości, ale skwapliwie gryzłem się w język. Podejrzewam zresztą, że ojciec denatki w głębi serca też nie bardzo wierzy w przyjaźń międzykulturową, tyle że nie może się z tymi obiekcjami wygadać. Być może nawet przed samym sobą.
Kazus zamordowanej Marii Ladenburger pokazuje, do jakich rejestrów absurdu może się posunąć zlewaczona ideologia. Jej ofiary w żadnym razie nie są bowiem skłonne wyciągnąć z tej tragedii oczywistych wniosków. Takich mianowicie, że import „uchodźców” z dzikich bantustanów zagraża bezpieczeństwu – nie bójmy się użyć tego słowa – normalnych Europejczyków. Takich wniosków tym bardziej nie wyciągną manipulatorzy wykorzystujący lewe frazesy do celów politycznych, czyli umacniania swojej władzy nad społeczeństwem.
Nie chodzi o władzę, jaką w danym momencie sprawuje dana partia, ale władzę w szerszym sensie nadzoru nad masami ludzkimi. Decydenci w jawny i bezczelny sposób prowadzą politykę tworzenia konfliktów społecznych (znane od wieków „dziel i rządź”). Celowo zderzają ze sobą grupy ludzi kierujących się odmienną moralnością i odmiennymi kodami kulturowymi. Służy temu zarówno sprowadzanie imigrantów, jak i medialne pompowanie rozmaitych mniejszości z seksualnymi na czele.
Ta brednia, narzucona w dyskursie publicznym, jako wyznanie wiary funkcjonuje wprawdzie na salonach, ale nie bardzo sprawdza się w życiu codziennym. Sądzę, że mało który z kanapowych pasjonatów marksizmu kulturowego zdecydowałby się na zakup mieszkania w arabskiej lub tureckiej dzielnicy któregoś z europejskich miast. A zresztą po co sięgać tak daleko – mam całkiem pyszny przykład z lokalnego grajdołka na nierealność miru międzykulturowego.
Jak wiadomo, tolerancja pod sztandarem multikulti obejmuje nie tylko naszych przyjaciół muzułmanów, ale w ogóle wszystkie antropomorficzne rozmaitości naszej planety. Również Cyganów, którzy, choć potrafią wzruszyć serce rzewną pieśnią, bywają posądzani in gremio o różne niegodne procedery. Tego typu posądzenia przyświecają zapewne mieszkańcom przysądeckiej gminy Chełmiec, którzy zdecydowanie sprzeciwili się przyjęciu w swoje rewiry Romów z wsi Maszkowice. Warto przypomnieć, że Romowie z Maszkowic swojego czasu zabłysnęli w polskich mediach z powodu rozmaitych sensacji obyczajowych, jakich byli sprawcami. Chodziło m.in. o napaść na orszak weselny, ale również inne przejawy agresji wobec okolicznych mieszkańców jaśniejszej karnacji. Aha, no i rasizm, bo maszkowiccy Romowie ponoć nie tolerują u siebie obcych. Tymczasem rządowy program finansujący budowę nowych domów dla Cyganów wymusza na gminach przyjęcie barwnych gości pod swoją jurysdykcję. No i właśnie temu sprzeciwiają się mieszkańcy nakłaniani do niechcianej gościnności oraz naciskani przez nich urzędnicy samorządowi. Jak będzie – się okaże. Być może nowa, „lepsza” władza uwzględni antyromskie obiekcje. W szerokiej Europie samo postawienie sprawy w ten sposób poruszyłoby brukselską inkwizycję i skazało wichrzycieli jeśli nie na stos, to pewnie na srogie grzywny.
No ale cóż, gdyby normalny człowiek w życiu codziennym, a nawet lokalnym, miał kierować się imbecylizmami narzucanymi przez politkorektność, musiałby zdusić w sobie najważniejszą cechę podarowaną mu przez ewolucję: instynkt przetrwania. Tego właśnie domagają się od nas menadżerowie postępu, którzy najwyraźniej przetrwania nam nie życzą.
Pan Dobrodziej