Automatyzacja to proces trwający od czasów dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej. Postępuje on jednak coraz szybciej, bo technologia rozwija się wykładniczo. Czym jest wzrost wykładniczy – można sobie sprawdzić na wykresach, które bardzo ładnie to pokazują. Formułki matematyczne nie uprzytomnią tego równie wyraziście, szczególnie umysłowi nieścisłemu (takiemu, jak np. mój). Upraszczając sprawę: każde nowe udoskonalenie generuje szereg nowych udoskonaleń, z których każde generuje kolejne udoskonalenia. Nie jest to więc lelawe dodawanie pojedynczych udoskonaleń do zbioru udoskonaleń (przepraszam ścisłowców za to prymitywne ujęcie), tylko postęp na pełnym gazie.
Od wielu lat, z wyraźną tendencją zwyżkową, automaty, roboty, komputery i sterujące nimi algorytmy zagarniają coraz większy obszar rynku pracy. Oczywiście rynek pracy ma bardzo dużą dynamikę i sporą nieprzewidywalność (ludzie wymyślają najdziwniejsze formy aktywności ekonomicznej): w niektórych obszarach się zwija, w innych rozwija. Powstają nowe branże, nisze, miejsca zatrudnienia. Szkopuł w tym, że zakres czynności, których nie da się zalgorytmizować (zautomatyzować) kurczy się w coraz szybszym tempie. Efekt jest taki, że praca niewymagająca właściwości unikalnie – jak na razie – ludzkich przejmowana jest właśnie przez roboty.
Właściwości unikalnie – jak na razie – ludzkie związane są przede wszystkim z wyobraźnią, kreatywnością, emocjami, spontanicznością i rozmaitymi formami doświadczenia życiowego, przekuwanego w działanie. Piszę „jak na razie”, bo istnieją poważne obawy, że nadejście sztucznej inteligencji (AI) tę unikalność nam odbierze. Rozwój AI przyspieszają wysiłki rozmaitych kosiarek danych na temat ludzkiej aktywności i ludzkich form komunikacji, m.in. Facebooka, Google, YouTube, „apek” itp. Za kilka lat może się okazać, że androidy (nowy, wschodzący rynek – bo tego typu produktu już są w sprzedaży) są równie sprawnymi animatorami rozrywki, co Pan Ząbek, i potrafią być targane emocjami równie efektownie – lub przynajmniej efektownie to udawać – co Stefan Niesiołowski.
To może tyle biadolenia o nieodległej przyszłości. Wszak mało kto z nas lubi zawracać sobie głowę tym, co będzie – nawet jeśli będzie z pewnością, a nie tylko może będzie. Powyższe refleksje nie wzięły się z nagłego przypływu nostradamizmu, ale z internetowych peregrynacji po serwisach rekrutacyjnych. Ktokolwiek chadza po tego typu stronach, zauważył pewnie, że od wielu lat w tytułach ofert dominują egzotycznie brzmiące nazwy stanowisk. W dużym stopniu są one adresowane do programistów i innych fachmanów z okolic IT lub „cyfrowego” marketingu. Coraz więcej ofert związanych jest z automatyzacją różnych dziedzin życia i biznesu. To jest jedna sprawa. Druga sprawa to to, że zdecydowana większość pozostałych ofert różni się znacząco od powyższych pod względem stawek.
To zjawisko jest szczególnie widoczne na przykładzie anglojęzycznych serwisów z ofertą zdalnej pracy dla freelancerów. Powód jest oczywisty: globalny zasięg tych witryn oznacza globalną konkurencję w walce o zatrudnienie, a ta – gigantyczną presję na obniżenie stawek. Mieszkaniec UK nie może konkurować z mieszkańcem Indii, który godzi się na dramatycznie niskie stawki. A jednocześnie wiele prac nie wymaga na tyle wysokich kompetencji kulturowych, by firma zdecydowała się na zatrudnienie drogiego Brytyjczyka zamiast taniego Hindusa, gotowego pracować za 2 dolary na godzinę.
Świetnym przykładem są tu serwisy crowdsourcingowe, pośredniczące w delegowaniu prostych zadań ludzkiej sile roboczej. Chodzi o czynności wymagające umiejętności specyficznych dla człowieka, których jeszcze nie „ogarniają” algorytmy. Są to jednak zadania na tyle nieskomplikowane, że może je wykonywać każda w miarę rozgarnięta osoba, niezależnie od swojego miejsca zamieszkania. Popularność tego typu prac rośnie nie dlatego – a przynajmniej nie tylko – że są one wygodne (zarówno dla pracownika, jak i pracodawcy) ze względu na swój zdalny charakter. Crowdsourcing to po prostu sposób na zarobienie paru groszy dla ludzi, którzy nie mogą znaleźć normalnej, „pełnowartościowej” pracy, bo ich kwalifikacje nie przystają do wymagań współczesnego rynku. A wymagania są coraz wyższe. Bo gospodarka dostosowuje się do postępu technologicznego i dyktatury wszechobecnego IT. Osobom, które latami pracowały w real life'ie (sprzedaży bezpośredniej, obsłudze klienta, na stanowiskach związanych z pracą fizycznej itp.), nie jest łatwo odnaleźć się w środowisku cyfrowym i przeskoczyć z kasy na kampanie AdWords.
Jednym z najbardziej dotkliwych efektów cyfryzacji gospodarki będzie rozrost tzw. prekariatu, czyli współczesnego proletariatu – ludzi o niestabilnej sytuacji zawodowej, z niskim, nieregularnym dochodem, ledwo wiążących koniec z końcem. Jednocześnie wzmocni się pozycja klasy wyższej: ekspertów i menadżerów oraz najwyższej: korpokapitalistów obracających miliardami dolarów, wkładanych w rozwój nowych technologii i automatyzację gospodarki. Co z tego wyniknie? Osobiście sądzę, że nic dobrego.
Napięcia klasowe, które w myśl teorii Marksa miały doprowadzić do światowej rewolucji, ale zostały rozładowane przez społeczny i ekonomiczny awans proletariatu, tym razem mogą nie znaleźć łatwego ujścia. W XX w. kapitał ludzki był niezbędny do budowania cywilizacji postępu. W XXI w. ludzie stają się coraz bardziej zbędni i zastępowalni przez automaty.
Pan Dobrodziej