Zacznijmy od tego, że życie w ogóle jest problematyczne. W tym sensie, że jego status jako „daru”, „cudu” lub w ogóle czegoś wspaniałego i bezcennego (jaki nadają mu niektóre religie oraz, częściowo, kultura) jest dalece nieoczywisty. Życie jest problematyczne do tego stopnia, że wiele osób po trzeźwym, spokojnym namyśle mogłoby dojść do wniosku, że wolałoby się nie urodzić. Chodzi o prosty bilans przyjemności i cierpienia, jakich doświadczamy w ciągu biologicznej egzystencji. Tego ostatniego jest zwykle więcej, choć często przybiera ono formę drobnego, znośnego dyskomfortu. Bywa jednak gorzej, a nawet znacznie gorzej. Wówczas człowiek zachodzi w głowę, po cholerę właściwie tak się męczy. Potem zwykle mu przechodzi, ale i tak po tych doznaniach pozostaje niemiły osad.
W tradycji chrześcijańskiej – i zapewne wielu innych religii – życie uznawane jest za dar Boga. Człowiek nie jest upoważniony do całkiem swobodnego nim dysponowania, w sensie: skracania go lub unicestwiania. Sfera wolności jest ściśle określona: swoje ziemskie wcielenie należy wykorzystać w sposób możliwie najbardziej płodny. W podwójnym sensie tego słowa: produkując potomstwo i rozwijając swoje talenty. Oczywiście wszystko to w ramach etyki narzuconej przez daną religię (przykładowo: potomstwo należy wytwarzać w ramach małżeństwa, a co do talentów – lepiej by był to talent organisty niż kieszonkowca).
W społeczeństwie, które „aspiruje” do miana laickiego, wolnego od wpływów religii na życie publiczne, takie podejście nie uchodzi. Życie jest sprawą indywidualną – z własnym można robić, co się chce, byłe w granicach prawa. Można np. zupełnie bez konsekwencji popełnić samobójstwo, co według wyobrażeń chrześcijańskich jest niemożliwe, wiąże się bowiem z konsekwencjami pośmiertnymi. W niektórych krajach takie „przedsięwzięcie” ułatwia państwo: w Holandii eutanazja to właściwie gałąź gospodarki, w Szwajcarii działają niesławne kliniki dla samobójców. To oczywiście smutne, że ludzie się zabijają i zasadniczo nie powinni tego robić. Ale jest też smutne, że cierpią do tego stopnia, że kontynuacja biologicznego życia przerasta ich możliwości.
Być może jednak jeszcze smutniejsze jest to, że wzrost akceptacji dla podobnych praktyk wpływa na ich nasilenie – i stępienie wrażliwości na problemy życia i umierania. Następstwa dotyczą zarówno „systemu”, jak i ludzkiej mentalności. W tym pierwszym przypadku opieka zdrowotna – lub, szerzej, państwo – o wiele lżejszą ręką odłącza chorych od urządzeń podtrzymujących życie. Dzięki temu oszczędza na rentach i emeryturach. W tym drugim przypadku – ludzie z coraz błahszych powodów decydują zakończyć przygodę z planetą Ziemią. Egzaltowane określenie „cywilizacja śmierci”, jakim posługują się katoliccy „ortodoksi”, nabiera w tym kontekście całkiem odczuwalnego znaczenia.
Pod określenie „cywilizacja śmierci” podpadają również trendy proaborcyjne. W wielu krajach Zachodu „spędzenie płodu” to właściwie drobiazg. Zarówno z punktu widzenia prawa, jak i moralności. Dowodzi tego choćby rosnąca popularność tzw. abortion parties, czyli imprez organizowanych z okazji przerwania ciąży. Świętowanie czynu, który przynajmniej częściowo spełnia znamiona morderstwa, wesołą bibką można by uznać za barbarzyństwo – choć bardziej na miejscu byłoby tu słowo „odmóżdżenie”. Bo przecież nie chodzi o przejaw pierwotnej brutalności, ale stępienie wrażliwości, ukształtowanej przez wieki rozwoju zachodniej cywilizacji.
Aborcja motywowana chęcią zachowania komfortu życia – wolnego od zobowiązań wychowywania zdrowego czy chorego dziecka – dość jednoznacznie jawi mi się jako zło. Dość, ale nie tak zupełnie, bo sam prawdopodobnie nie zajdę nigdy w ciążę i mam poczucie, że nie powinienem wypowiadać się w tej kwestii zbyt kategorycznie. Są jednak przypadki, w których aborcję trudno potępiać, a przynajmniej potępiać jednoznacznie. To sytuacje, w których, na podstawie badań prenatalnych, wiadomo, że płód nie ma szans rozwinąć się w „funkcjonalny” organizm. Po prostu jego defekty są tak daleko posunięte, że poród skazuje dziecko na cierpienie i rychłą śmierć, a matkę na cierpienie i traumę. Życie, trudne z natury, stanie się po prostu nieznośne – i dla rodzącej i dla rodzonego.
Daleko mi do paradowania z czarną parasolką, symbolem aborcyjnych „emancypantek”, ale nie po drodze mi również z katotalibanem. Tym bardziej że hyź na punkcie ochrony życia nienarodzonego to nie wielowiekowa tradycja chrześcijańska, ale temat podgrzewany w ostatnich dekadach.
Słowem: i tak źle, i tak niedobrze. Czyli jak w życiu – z natury trudnym.
Tym sposobem na pytanie postawione w tytule odpowiedzi nie udzieliłem.
Pan Dobrodziej