Pamiętam, jak po raz pierwszy trafiłem na Wyspy tuż po otwarciu rynku pracy dla Polaków. Miałem około trzystu funtów na start i palącą potrzebę znalezienia pracy przy obsłudze taczek lub zmywaka. Londyn okazał się niebotycznie drogim miastem, a tuńczyków z Polski nie starczyło na długo. Chudy portfel, siłą rzeczy, ograniczał różnorodność menu. Z grubsza rzecz biorąc, sprowadzało się ono do następujących składników: parówek, fasoli, jajek, chleba tostowego, margaryny. Trauma tego okresu pozostawiła niezatarte wspomnienie w mojej pamięci. Kulinarna Brytania już zawsze będzie mi się kojarzyć z najtańszą ofertą puszkową i mdłą jajecznicą. Czy zasadnie? Niby nie, ale...
Fast food nation
...ale umówmy się: Brytyjczycy nie odżywiają się dobrze. Na Wyspach nie wykształciła się kultura biesiadowania, podobna do tej znanej z krajów Śródziemnomorza. W UK nie ma przecież czasu na „manianę”: je się szybko, w biegu, w drodze do pracy, podczas przerwy w pracy, podczas pracy, w drodze do domu – po pracy w nadgodzinach. Dlatego domyślne menu wielu zagonionych Brytyjczyków to fast food. W rozmaitych odmianach: pizza, kebab, hamburger, cheeseburger, meatball burger, chickenburger, chickenburger z frytkami, tosty z marmoladą itd.
W 2012 r. Brytyjczycy przekroczyli pod tym względem swoisty punkt krytyczny: po raz pierwszy żywność typu fast food stanowiła ponad połowę wszystkich posiłków spożytych przez Wyspiarzy poza domem. Dokładnie: 50,4 proc. Łącznie: 5,54 miliarda „dań”.
Skutki tych nawyków żywieniowych są niestety fatalne. Od lat największym zabójcą na Wyspach są choroby układu sercowo-naczyniowego (co zresztą wpisuje się w trendy światowe). Jak wynika z danych organizacji Heart UK, choroba niedokrwienna serca odpowiada za 27 proc. zgonów w Wielkiej Brytanii. Co to ma wspólnego z hamburgerami i spółką? Ano to, że „szybka żywność” stanowi jedną z głównych przyczyn nadmiernego stężenia „złego” cholesterolu (LDL) we krwi. A wysoki poziom „złego” cholesterolu to z kolei jedna z głównych przyczyn chorób układu krążenia. Szacuje się, że problem podwyższonego cholesterolu dotyczy ponad połowy dorosłych Brytyjczyków. Jeśli w parze z tłustą dietą idzie wysokie spożycie alkoholu, palenie tytoniu i niska aktywność fizyczna, to właściwie w nieodległym terminie można spodziewać się zawału.
Flagowe pozycje brytyjskiej kuchni
Wyspiarze chyba nigdy specjalnie nie przejmowali się tym zagrożeniem. W końcu zanim zakochali się w napływowym fast foodzie, mieli już własną tradycję „ciężkiej” kuchni. Flagowym daniem UK jest przecież English breakfast, posiłek trudny do przebicia pod względem ciężkostrawności i zawartości cholesterolu.
Opiera się on na śmiałym połączeniu tłuszczów nasyconych i produktów o wysokim indeksie glikemicznym, czyli czymś, co kardiolodzy kochają najbardziej. Pełne angielskie śniadanie składa się z takich smakołyków, jak smażony boczek, smażone pieczarki, smażone kiełbaski, smażone jajka (w postaci jajek sadzonych lub jajecznicy), a nadto z fasoli oraz tostów z białego, pszennego pieczywa – nieocenionego w windowaniu poziomu glukozy we krwi.
A co z surowymi warzywami, pobudzającymi wydzielanie enzymów trawiennych? No właśnie, dobre pytanie – przekażcie je kucharzowi.
Po sprawiedliwości należy przyznać, że English breakfast to posiłek całkiem smaczny i, ma się rozumieć, sycący. Dla drwala lub sztangisty – jak znalazł.
Dla osób oglądających świat zza biurka lepszym pomysłem na rozpoczęcie dnia w duchu brytyjskim będzie owsianka: czyli płatki owsiane gotowane na wodzie lub mleku z dodatkiem otrębów, orzechów, miodu, rodzynek lub innych urozmaicaczy. To również danie o długiej tradycji w wyspiarskiej kuchni, pachnące dziewiętnastowieczną literaturą angielską. Jednak owies na Wyspach jadany był nie tylko przez grzeczne dzieci i skromne pensjonarki, ale także przez pensjonariuszy zakładów karnych. Owsianka, jako posiłek tani i łatwy do przyrządzenia, stanowiła bowiem jedną z podstaw więziennego wiktu. Stąd też wzięło się wyrażenie „doing porridge”, które bynajmniej nie odnosi się do gotowania płatków zbożowych, tylko – jak to się mówi za drutem kolczastym nad Wisłą – garowania.
Ale nie samym owsem człowiek żyje. I nawet wegetarianina nachodzi czasem chęć na rybkę. Brytyjska oferta kulinarna dostarcza na to zapotrzebowanie apetycznej odpowiedzi: Fish & Chips. Potrawa ta, choć kojarzy się ze współczesnym fast foodem, ma całkiem długą tradycję w wyspiarskiej kuchni. Smażona ryba (zazwyczaj dorsz lub łupacz, ale również mintaj, czarniak, flądra, płaszczka) z ziemniakami była popularnym daniem klasy pracującej już w XIX w. Był to efekt rozwoju branży rybackiej z jednej strony i kolejnictwa – z drugiej. Dzięki usprawnieniom w rybołówstwie i transporcie surowiec w dużych ilościach trafiał do brytyjskich metropolii, a następnie – na talerze proletariuszy. Dziś po smakowite Fish & Chips sięgają prawdopodobnie przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Szczególnie ci, którzy nie słyszeli o cholesterolu LDL. Bo rybka w cieście smażona na głębokim oleju i wsparta frytkami sprzyja zdrowiu naczyń krwionośnych jak Martaret Thatcher związkom zawodowym.
Każdy dba o swoje tętnice, jak uważa za stosowne, jednak po obiedzie w tłustej polewie, w celu wsparcia czynności trawiennych, warto rozważyć five’o’clock. Czyli herbatę, którą brytyjskie damy i brytyjscy dżentelmeni zwykli pijać punktualnie o godzinie piątej. Tak przynajmniej było przed wojną. Dziś UK – podobnie jak reszta świata zachodniego – oszalało na punkcie kawy i akcje herbaty straciły nieco na wartości.
Say „cheese”!
Na szczęście powyższe standardy to tylko skromny wycinek wyspiarskiego jadłospisu. Inna sprawa, że najlepiej wypromowany. W promocję za mało inwestują natomiast brytyjscy serowarzy. No bo czy wiedzieliście, że Wielka Brytania jest najbardziej „innowacyjnym” krajem pod względem produkcji sera? Nie chodzi jednak o wykorzystanie nowych technologii w przetwórstwie mlecznym, ale o kwestię znacznie prostszą: liczbę odmian sera w przeliczeniu na liczebność populacji. Otóż w UK na milion mieszkańców przypada 11,4 wariantów tego przysmaku. To najlepszy wynik na świecie. Nawet taka serowa potęga jak Francja uzyskała pod tym względem niższy rezultat (9,2/milion).
Brytyjskie serowarstwo ma wielowiekową tradycję, jednak prawdziwy boom w branży zaczął się około dwudziestu lat temu. Głównym bodźcem rozwojowym była likwidacja Milk Marketing Board, instytucji nadzorującej branżę mleczarską, i deregulacja rynku mlecznego. Do zmian przyczyniły się również unijne „kwoty mleczne”. Z powodu ograniczeń produkcyjnych narzuconych przez Unię, mleczarze musieli znaleźć inny sposób wykorzystania surowca. I tak w ciągu dwóch dekad Wielka Brytania z „silnego gracza” wyrosła na serową potęgę.
Według organizacji branżowej British Cheese Board, na Wyspach powstaje obecnie ok. 700 gatunków sera. Z grubsza można je przypisać do kilku kategorii: sery twarde, sery półtwarde, sery miękkie, sery półmiękkie, sery niebieskie (pleśniowe, z dodatkiem grzyba z rodzaju Penicillium) oraz... inne, czyli wymykające się klasyfikacji. No bo jak zdefiniować Appledore, czyli ser z jabłkiem, „borówkowy”
Walter Stilton albo pięciowarstwowy Five Shires?
Pod względem serowych marek żadna nie jest jednak w stanie przebić tej przypisanej jednemu z najbardziej aromatycznych brytyjskich serów. Chodzi o Stinking Bishop, czyli Śmierdzącego Biskupa. Znawcy tematu charakteryzują jego „aromaty” jako połączenie woni brudnych skarpet i starego wilgotnego ręcznika. Jeśli macie ochotę przetestować temat na własnym nosie – śmiało możecie to zrobić. Biskup to stosunkowo tani gatunek: chodzi po ok. 40 funtów za kilogram.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.