Nie ma takiej głupoty, której nie wymyślą światowi trendsetterzy. Jakiś czas temu eksperci ONZ uradzili, że w interesie planety Ziemi leży dietetyczna reorientacja ludzkości. Z mięsożerstwa na weganizm. Dla ocalenia świata nie wystarczy zatem rezygnacja z boczku i antrykotów. Niezbędne jest również odstawienie jaj i przetworów mlecznych.
Pod koniec listopada grupa badaczy z Uniwersytetu w Glasgow opublikowała raport na temat społecznego postrzegania diet niemięsnych w różnych krajach świata. Z opracowania wynika, że zarówno mieszkańcy Wielkiej Brytanii, jak i USA, Chin czy Brazylii byliby skłonni ograniczyć codzienną porcji zwierzęcego białka i zmienić zwyczaje żywieniowe, jeśli nowe modele dietetyczne swoim „autorytetem” wsparłyby rządy.
O jakiż to smutny obraz ludzkości! Smutne jest mianowicie to, że ludzie ufają rządom i ekspertom, i są gotowi do radykalnych zmian postaw, jeśli tylko dostarczy się im do tego formalnej podkładki. Formalnej, w sensie: noszącej znamiona naukowości – choć niekoniecznie naukowej.
Z powodu wrodzonej bądź nabytej skłonności do myślenia zdrowo-paranoicznego obawiam się, że z lansowaniem weganizmu (w wersji łagodnej: wegetarianizmu) jest podobnie jak z całą kwestią klimatyczną (której elementem jest właśnie lansowanie weganizmu jako diety „ekologicznej”). Nagłaśniany jest problem o zasięgu ogólnoświatowym wraz kompletnym pakietem wyjaśnień i sugerowanych rozwiązań. Wersję „pakietową” rozpowszechniają główne kanały informacyjne, podczas gdy w „offie” krąży cała masa danych podważających oficjalną wykładnię. Jednak mainstream zupełnie nic sobie z tego nie robi i beztrosko pcha propagandę w swoje przekaźniki – a większość odbiorców wierzy głosom bardziej donośnym i autorytatywnym, ignorując dane, które falsyfikują „ekspercką” papkę.
Z opublikowanego przez serwis „The Guardian” streszczenia raportu ONZ wynika, że luminarze nauki uznali mięsożerstwo za jeden z kluczowych czynników przyczyniających się do światowego problemu głodu, „paliwowego ubóstwa” oraz zmian klimatycznych. Problem jest rzekomo coraz bardziej palący ze względu na przyrost globalnej populacji, która do roku 2050 ma przekroczyć 9 miliardów.
Fakt, żaden ze mnie agronom, ale nie mogę się powstrzymać od zastanowienia, czy mózgi ONZ serio uważają, że redukcja liczby krowich zadków emitujących metan to lepszy sposób na zbawianie ziemskich ekosystemów niż walka z rabunkową gospodarką uprawianą przez wielkie zachodnie korporacje w krajach Ameryki Południowej i Afryki? Lub nadprodukcją dóbr konsumpcyjnych wytwarzanych z tworzyw sztucznych w obłędnym cyklu napędzanym „zaprogramowaną śmiercią produktu”? Lub pandemią ruchu samochodowego w światowych metropoliach, którą można „wyleczyć” inwestycjami w rozwój transportu publicznego i infrastruktury rowerowej? Lub zależnością licznych światowych gospodarek od węgla i ropy, którą można zmniejszyć przez zwiększenie udziału energetyki atomowej? Lub NATO-wskimi „misjami pokojowymi”, które emitują więcej gazów cieplarnianych niż wszystkie fermy KFC i McDonald'sa. Itd. itp.
Jak na moje rozeznanie, z czworonożnym lub skrzydlatym mięskiem jest tak, że to – poza tym że smaczne – skoncentrowane źródło energii i substancji odżywczych. Skoncentrowane, czyli zajmujące stosunkowo małą powierzchnię i objętość. Wiadomo, że trzeba toto wyżywić, a do tego potrzebny jest areał. Tyle że ludzi, którym odejmie się od ust mięso, również trzeba wyżywić i również trudno to zrobić bez powierzchni rolnej. W dodatku człowiek jest bardziej wybredny – w odróżnieniu od krowy nie skonsumuje trawy lub listowia.
W kwestii niedostatku areału z pomocą przychodzi akwaponika – uprawa roślin w warunkach bezglebowych. Można do tego wykorzystywać farmy „wertykalne”, czyli ciągnące się bardziej wzwyż niż wszerz. W dodatku hodowla zwierząt wiąże się również z emisją ciepła, które można spożytkować choćby do ogrzewania pomieszczeń gospodarczych. Trzoda to również źródło nawozu niezbędnego do uprawy roślin – i zdrowszego od sztucznych „pożywek” produkowanych przez koncerny chemiczne.
Ale niepotrzebnie brnę w agronomię. Chodzi mi jedynie o to, że niewielka grupa jajogłowców ulokowanych w podniebnych instytucjach produkuje dokumenty zupełnie nieweryfikowalne dla opinii publicznej, a jednak nadające kierunek rozwoju całych gałęzi gospodarki i obszarów życia społecznego.
Tego typu machinacje w dłuższej perspektywie przybierają kształt „międzynarodowych porozumień”, „dyrektyw” itp. tworów, które ostatecznie zostają przekute na prawo krajowe. Niestety zazwyczaj nie są to optymalne rozwiązania realnych problemów, uwzględniające faktyczny interes społeczny. To często działania motywowane ideologicznie i/lub będące efektem lobbingu – a zatem związane z podziałem łupów politycznych bądź biznesowych.
Pan Dobrodziej