Za jedno ze swoich nielicznych życiowych osiągnięć poczytuję fakt, że nigdy nie dałem się wciągnąć w tryby korporacji. Nie dałem, choć mógłbym. Korporoboty było bowiem w okolicy pod dostatkiem, a tego typu fabryki chłystków po studiach biorą (a przynajmniej wówczas brały) garściami – byle tylko w miarę dukali po angielsku, co akurat w miarę mi idzie. Mimo tej obfitości etatów, zamiast godnie zarabiać na czynsz pod bacikiem teamleadera, przez bodaj dwa lata nawilżałem cerę pod przeciekającym dachem na strychu zapleśniałej kamienicy – w nadziei, że coś, ktoś, gdzieś, kiedyś, może w końcu. Innymi słowy, że na białym rumaku przyjedzie do mnie gruby hajs.
Oczywiście – choć może to nie takie oczywiste – nadzieję wspierałem szerokim arsenałem działań. Próbowałem m.in. rozkręcić swój pierwszy biznesik, we współpracy z okoliczną mikrofirmą. Ponieważ zarówno firma, jak i ja, nie potrafiliśmy liczyć nawet drobnego hajsu, pomysł na stworzenie koncernu medialnego spalił na panewce. (Gwoli wyjaśnienia odnośnie koncernu: choć pracownikiem korporacji być bym nie chciał, to właścicielem – czemuż by nie.) Pobidowałem zatem jeszcze trochę, aż w końcu robota mnie znalazła – i rozpieściła jak małego bąka. Niezbyt popłatna, ale lekka jak hel i elastyczna jak balonik – akurat w sam raz dla mnie.
Nie będę tu zamieszczał swojego CV, więc jeśli ktoś robił sobie apetyt, to bardzo mi przykro. Nadmienię tylko, że quasiposadka w końcu poszła w las, a ja również ku przyrodzie, bo na zieloną trawkę. Dalej działy się rzeczy rozmaite, ale ja wciąż trwałem w zawodowym pancerzu cnoty, chroniącym mnie przed korporacyjnym gwałtem. Przepraszam, że się tak chwalę, ale gwoli pokajania dodam, że od korporacji „wybroniłem się” nie za przyczyną niewzruszonej infrastruktury moralno-światopoglądowej, tylko za sprawą lenistwa i zarozumiałości, czyli cech w zasadzie mało pobożnych. Nie potrafiłem sobie wyobrazić układu, w którym muszę dymać na osiem godzin do plastikowego kojca, symulować entuzjazm podczas przelewania z pustego w próżne, a w dodatku nie mogę przypyskować komuś, kto miał fantazję, żeby awansować i zyskać prawo do inspirowania mnie swoimi przemyśleniami niejako pod przymusem.
No dobrze, poszpanowałem trochę, to teraz skieruję się ku sednu. Jakiś czas temu oglądałem program Cejrowskiego, w którym tenże (Cejrowski) opowiadał o wrażeniach z Karaibów. Podzielił się przy tym bezcenną opinią, opisującą jeden z ciekawszych paradoksów rynku pracy i w ogóle życia we współczesnym świecie. Mianowicie na Karaibach – według obserwacji Cejrowskiego – dzienny harmonogram zajęć nie sprawia wrażenia szczególnie napiętego. Ludność zamieszkująca prowincję wychodzi sobie, przykładowo, przed domek i, w zależności od przypisanej roli społecznej, tuli dziecię do piersi albo zrywa banany. Po obiedzie złożonym z własnoręcznie upolowanej rybki i, dajmy na to, pędów bambusa jest piłka albo hamaczek. Generalnie – roboty na dwie, trzy godziny dziennie, w dodatku, co nie bez znaczenia, na słońcu i świeżym powietrzu. Nie jest to może lajfstajl, którym da się zarobić na wakacje na Karaibach, ale właśnie na tym polega paradoks.
Europejczyk tyrający w korporacyjnych fabrykach postępu, uwiązany etatami, goniony lub gnojony przez zwierzchników, dorabiający na boku w celu utrzymania rodziny lub spłaty kredytu, na karaibski czil może pozwolić sobie raz, a przy dobrych wiatrach, dwa do roku. Jeśli ma silną osobowość, podczas dwutygodniowej przygody życia w strzeżonym ośrodku wczasowym uda mu się uwolnić mózg od balastu zobowiązań i odsapnąć psychicznie. Głównie po to, by po powrocie zabrać się do tej samej tyrki ze zdwojonym zapałem – no bo, objuczony płatnościami, nie może sobie pozwolić na utratę pracy. Karaibski nejtiw też często nie może sobie pozwolić na utratę pracy – bo jej nie ma. To znaczy ma, ale przy bananach i bambusie – niereglamentowaną ani nie narzucaną, chyba że koniecznością biologiczną.
No i taki to paradoks, którego chciałem uniknąć, unikając rozwijania „ścieżki kariery” w korporacji lub innych podobnych organizacjach. Ostateczny efekt jest taki, że wprawdzie jestem przywiązany do kompa, ale na szczęście komp nie jest przywiązany do biurka. Nie zarobię w ten sposób na domek w Hiszpanii (choć na polskiej wsi – być może), ale mądrzy ludzie mówią, że nie warto poświęcać życia dla hajsu, bo zanim się człowiek dorobi ciężką pracą, to straci zdrowie, żeby się nacieszyć jej plonami.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.