W czerwcu na blogu czasopisma naukowego „Discover” pojawił się tekst opisujący jeden z największych eksperymentów na ludziach w udokumentowanej historii. We wrześniu 1950 r. amerykańska armia, wykorzystując gęste mgły spowijające Bay Area, przeprowadziła symulację ataku biologicznego na San Francisco. W charakterze czynnika aktywnego wykorzystano bakterie Serratia marcescens, pałeczkę krwawą, oraz Bacillus globigii, laseczkę sienną.
Przez sześć dni żołnierze US Navy z pokładu okrętu spryskiwali wybrzeże San Francisco na odcinku dwóch mil. Opryski szybko rozpłynęły się we mgle, a mikroby powędrowały w miasto. Praktycznie wszyscy mieszkańcy metropolii zostali narażeni na kontakt patogenami. Na szczęście ofiar było niewiele: doszło do jednego zgonu i dziesięciu hospitalizacji z powodu objawów wskazujących na zapalenie płuc. Jednak w ciągu kolejnych dwudziestu lat amerykańska armia przeprowadziła 239 podobnych testów nad miastami USA lub w ich obrębie (np. w Nowym Jorku chorobotwórcze mikroorganizmy wprowadzono do sieci metra).
Eksperymenty przeprowadzone przez wojsko USA na własnych obywatelach były jednym z najpoważniejszych przypadków naruszenia Kodeksu norymberskiego – zbioru zasad etycznych sformułowanego w 1947 r. przez aliancki – a więc również amerykański – Trybunał Wojskowy, dotyczącego warunków prowadzenia eksperymentów na ludziach, w tym badania nowych leków. Kodeks powstał w następstwie procesów sądzonych w Norymberdze lekarzy hitlerowskich, którzy przeprowadzali bestialskie eksperymenty medyczne na ludziach więzionych w obozach koncentracyjnych.
Ktoś zaangażowany w obronę aktualnego porządku geopolitycznego mógłby stwierdzić, że gdzie tam symulacjom US Navy, przeprowadzanym przecież w najwyższej trosce o swoich obywateli, do ekscesów dr. Mengele. No cóż, tego, na jakie cudaczne eksperymenty idą pieniądze amerykańskich podatników, zapewne długo albo i nigdy się nie dowiemy. Z drugiej strony – wystarczy baczniej śledzić medialne „przecieki”, by mieć mgliste wyobrażenie, jak władza najwolniejszego z wolnych krajów (oraz wielu innych) traktuje swoich poddanych.
Weźmy choćby osławiony program MK Ultra, którego treścią było badanie możliwości sterowania ludzkim umysłem. Wybitnie niehumanitarne eksperymenty nadzorowane przez CIA trwały przez niemal dwie dekady, począwszy od lat 50. ubiegłego wieku. W końcu sprawa się rypła do mediów i wygenerowała skandal, którego echa nie milkną do dziś. Oczywiście tylko ostatni frajer mógłby sądzić, że bezpieka uderzyła się w pierś i pokropiła święconą wodą – uwzględniając obecne prerogatywy tajnych służb oraz postęp nauk wszelakich (w tym kognitywistycznych), można sądzić, że zabawy w kosiarzy umysłów nie tylko trwają w najlepsze, ale i przynoszą znakomite efekty (kto stwierdzi z pewnością, czy popularni w USA zamachowcy-soliści to nie ofiary stargetowanej mózgoprzepierki?).
Albo chemtrails. To te spiskowe wydumki o zraszaniu atmosfery trującymi substancjami. Co to za rzekome substancje i do czego rzekomo służą – tego oczywiście nie wiem, ale w tym zakresie można zasięgnąć języka u lepszych fachowców. Przykładowo, u Davida Keitha, profesora Harvardu i specjalisty od geoinżynierii, który zaleca rozpylanie związków siarki w stratosferze w celu odbijania promieni słonecznych nazad w przestrzeń kosmiczną, co miałoby zapobiec globalnemu ociepleniu, wywołanemu przecież przez emisję CO2 z pieców kaflowych.
Ech, dużo by gadać i szperać w archiwach. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest nawet nie to, że świry utrzymywane z podatkowej, że się koturnowo wyrazimy, krwawicy, bawią się w Pana Boga (albo tego drugiego), w obliczu naszego powszechnego otępienia, ale właśnie owo powszechne otępienie, które tak skutecznie filtruje rzeczywistość, by do naszej przytomności przedostawała się z niej jedynie, że się tak metaforycznie wyrazimy, karkówka z grilla.
Pan Dobrodziej