„Większość obrazów wczesnej Ameryki przedstawia ją jako ogród możliwości i wymazuje z obrazu terminowych służących, skupiając się za to na mniejszości, która przybyła tam wolna” – pisał amerykański historyk Gary B. Nash. Owi „terminowi służący” (tutaj brak dobrego tłumaczenia dla „intendured servants”) wbrew nazwie nie byli pracownikami. Byli to niewolnicy, których specjalny status polegał jedynie na tym, że mogli liczyć na to, iż po określonym czasie staną się wolni. Była to jednak ułuda, ponieważ niezwykle rzadko ktoś dożywał końca „terminu”.
Cały system był pomyślany tak, by na nowo powstałych plantacjach Ameryki Północnej oraz Karaibów nie zabrakło jak najtańszej siły roboczej. Zatrudnienie opierało się na oddaniu siebie w „terminową służebność”, co w istocie oznaczało, że na pewien czas – standardem było tutaj siedem lat i więcej – stawało się własnością plantatora i było traktowanym jak jego majątek. Za pracę nie należała się żadna zapłata, a jedynie wikt, który zapewniał, że taki człowiek nie umrze zbyt szybko, bo to oznaczało finansową stratę. „Terminy” często wydłużały się ponad miarę i tylko nieliczni dożywali ich końca. Śmiertelność sięgała – a w niektórych miejscach przekraczała – 90 proc.
Kim byli biali niewolnicy?
W rzeczywistości ci służący niczym nie różnili się od niewolników. Tracili wolność osobistą i stawali się ruchomością właściciela. Sprzedawano ich i kupowano. Dokonywano zwrotów i reklamacji. Zapisywano w testamentach i dziedziczono. Kiedy umierali, przywożono kolejnych. Tych nie brakowało, bo w ówczesnej Anglii była cała rzesza tzw. ludzi zbędnych, dla których nie było ani pracy, ani dachu nad głową. Niekończącym się źródłem niewolnych była też Irlandia, której mieszkańców traktowano z pogardą i uznawano, że należy im się status podludzi.
Ludzi zbędnych nie brakowało, ponieważ w XVI wieku Anglia przeżyła coś w rodzaju boomu demograficznego. Stała za tym sprzyjająca koniunktura i niezłe zbiory, które rejestrowano przez niemal całe stulecie. O ile królestwo Henryka VIII liczyło 3 mln ludzi, to już Elżbieta I, umierając, zostawiała populację czteromilionową. Gospodarka nie nadążała za tym wzrostem i nie mogła im nic zaoferować. Do tego wzrost populacji był wynikiem sprzyjających okoliczności, a nie na przykład zmiany technologicznej, która pozwoliłaby wyżywić ją w gorszych czasach. Kiedy te przyszły – a stało się to w ostatniej dekadzie stulecia, gdy przez pięć lat z rzędu deszcz niszczył plony i zapanował głód – sprawy przybrały dramatyczny obrót. Geograf Richard Haklyut pisał: „Ludzie są gotowi jeść siebie nawzajem”. Kraj wypełnił się zdesperowanymi rozbójnikami, żebrakami, złodziejami i… dziećmi, które rodzice porzucali, nie mogąc zapewnić im bytu. Jednocześnie Anglia rozpoczęła budowę zamorskiego Imperium. To powstawało za pośrednictwem spółek handlowych, a jedną z najważniejszych była Virgina Company, którą założono w celu kolonizacji północnej Ameryki. Początkowo myślano, że podstawowym bogactwem będzie tam złoto, ale z czasem okazało się, że większym jest płodna ziemia, która pozwalała uprawiać tytoń oraz trzcinę cukrową. Jedno i drugie już wkrótce miało osiągnąć wysokie ceny na europejskich rynkach, a jedyny problem stanowiło znalezienie tanich pracownikow na nowe plantacje.
Rozwiązał się on za sprawą wspomnianych ludzi zbędnych. Wysoka przestępczość oznaczała, że więzienia pękały w szwach. Dotąd problem rozwiązywano, zwieksząjąc liczbę egzekucji. Na poważnie rozważano nawet, czy najlepszą metodą nie byłoby przekazywanie więźniów w niewolę turecką. Ludzie związani z Kompanią Wirgińską argumentowali, że lepiej wykorzystać ich w inny sposób – wywożąc do przymusowej pracy na plantacjach. Król się na to zgodził, zaznaczano jedynie, że „ich służebność musi być karą gorszą niż śmierć”. Robiono, co się dało, by nadać tym słowom sens. Obok skazańców do Ameryki płynęły też dzieci uliczne. Tych było wówczas pełno. Porzucone przez rodziców, utrzymywały się z żebractwa, kradzieży i prostytucji. Najwięcej było ich w Londynie, a poszczególne parafie wyłapywały je i podrzucały sąsiednim – do czasu aż w Bridewell stworzono przytułek-więzienie, w którym dzieciaki umieszczano, by czekały na transport do kolonii. Teoretycznie miały się tam uczyć zawodu. W praktyce nie miało to znaczenia, bo – poza pojedynczymi przypadkami – niemal nigdy nie dożywały wyzwolenia.
Jednak ci przymusowi emigranci to nie wszystko. Byli też dobrowolni. W ich przypadku odbywało się to tak, że sprzedawali się – na okres od kilku do kilkunastu lat – w zamian za pokrycie kosztów podróży do lepszego życia. Tych była cała rzesza, bo – przynajmniej początkowo – Virginia miała całkiem niezły wizerunek, ale z czasem coraz więcej osób było po prostu porywanych i zmuszanych do podpisania kontraktu. Zajmowali się tym ludzie, których nazywano „duchami”, a to dlatego, że żywych zmieniali w zjawy. Celem mógł być każdy, a w epoce, w której nie istniała praktycznie żadna możliwość skomunikowania się na taką odległość, po takim porwaniu w zasadzie nikt się już nie odnajdywał. Rząd przymykał na to oko, bo było mu z tym wygodnie – problem przeludnienia się zmniejszał. Szczególnie ceniono ludzi w wieku od 10 do 25 lat i kobiety, których w koloniach nieustannie brakowało. Były nawet firmy, które zajmowały się dostarczaniem partnerek dla plantatorów. O ich wartości świadczy cena: dziecko kosztowało 20 funtów tytoniu, a młoda kobieta 120 funtów.
Ludzką falę, która płynęła przez Ocean Atlantycki, uzupełniali Irlandczycy. Tych w XVII-wiecznej Anglii traktowano jak podludzi, a wszystko zbiegło się też z serią powstań, po których ludzi karnie zsyłano do kolonii – najczęściej na Barbados. Trafić można tam było za niemal każdy opór wobec angielskiej władzy. Na przykład taki, że nie chodziło się do protestanckiego kościoła, co było wymagane jako wyraz lojalności wobec Londynu. Zwykle karą za to były wysokie grzywny, ale kiedy ktoś nie mógł ich zapłacić, to musiał je pokryć, sprzedając się w niewolę na okres… od kilku do kilkunastu lat. W ten sposób do Ameryki trafiły tysiące ludzi. Oliver Cromwell zasilał zresztą kasę państwa, sprzedając licencje na wyłapanie i wywóz określonej liczby mieszkańców Zielonej Wyspy. Warunek był w zasadzie jeden: musieli być katolikami.