Byłem ostatnio na weselu starej koleżanki. To znaczy koleżanka wciąż jest młoda, ale stara jest nasza znajomość. A przynajmniej długa. Tak mi się to kalkuluje, bo znamy się od ponad piętnastu lat. W każdym razie na weselne party zleciało się spore grono starych wiarusów, którzy za sztubaka niejednego „komandosa” wspólnie wypili. (Tak to było w dawnych czasach – zamiast wślipiać się w tablety, młodzież prowadziła intensywne życie degustacyjno-towarzyskie). Zleciało się całkiem dosłownie, bo dziewczęta (zdecydowana większość tego towarzystwa) przybyły do ojczyzny korytarzami powietrznymi z różnych państw, a nawet kontynentów. Było przednio. Do tego stopnia, że poprawiny przeciągnęły się o tydzień. Ale nie po to o tym piszę, żeby chwalić się imprezą (chwalę się przy okazji).
Idzie mi o upływ czasu. Na imprezie spotkała się gromadka, która nie widziała się od pięciu, dziesięciu, a w niektórych przypadkach nawet piętnastu lat. Wspaniałość tego melanżu polegała na tym, że wszystko było jak dawniej – jak gdyby ostatnie licealne deliberacje nad tanim winem wydarzyły się przedwczoraj. Nikt nie zrobił wielkiej kariery, nikomu nie uderzyła do głowy sodówka, nikt nie został abstynentem, choć niektórzy walczą z nałogiem nikotynowym, nikt specjalnie nie zmienił się z charakteru, temperamentu ani nawet aparycji. Wydawać by się mogło, że uczęszczając do tych samych lub innych szkół i spotykając się po godzinach, byliśmy na podobnym etapie drogi życiowej co obecnie.
Oczywiście cała naskórkowość życia sugeruje, że jest inaczej – każdy ma swoją pracę, własne środowisko znajomych i osobny bagaż doświadczeń. Ale wszystko to w kij dmuchał, bo pół życiorysu przeleciało jak z bicza strzelił, a okazjonalne spotkanie uświadamia nam, że upływ czasu był niemal iluzją. Wciąż pijemy ten sam etanol, choć w lepszej oprawie smakowej, rozmawiamy na podobne tematy i nie mamy odpowiedzi na fundamentalne zagadki wszechświata.
Rozmawialiśmy również o upływie czasu, ale w kontekście raczej sentymentalnym. Zresztą za cienkie z nas głowy, żeby roztrząsać ten temat na gruncie fachowym. Czas jest przecież zagadnieniem, nad którym biedzą się filozofowie i fizycy. I na ile się orientuję, nikt z tego szacownego grona nie znalazł jeszcze w tej kwestii wyjaśnień, którymi olśniłby świat. Wciąż aktualne są refleksje św. Augustyna, który efektownie uchwycił paradoksy związane z „czwartym wymiarem”: „Owe dwie dziedziny czasu — przeszłość i przyszłość — w jakiż sposób istnieją, skoro przeszłości już nie ma, a przyszłości jeszcze nie ma? Teraźniejszość zaś, gdyby zawsze była teraźniejszością i nie odchodziła w przeszłość, już nie czasem byłaby, ale wiecznością. Jeśli wiec teraźniejszość jest czasem tylko dlatego, że odchodzi w przeszłość, to jakże i o niej możemy mówić, że jest, skoro jest tylko dzięki temu, że jej nie będzie? Nie możemy więc właściwie mówić, że czas jest, jeśli nie dodajemy, iż zmierza on do tego, że go nie będzie” – pisał w „Wyznaniach”.
Mówienie o tym, co jest, a czego nie ma, to w ogóle śliska sprawa. Właściwie desygnatowi żadnego pojęcia nie jesteśmy w stanie przypisać istnienia ani nieistnienia z całą pewnością i wszystko, co mówimy, to tak naprawdę skróty myślowe, które raczej „uchwytujemy” w sensie funkcjonalnym niż rozumiemy w sensie analitycznym. Wszystko jest zatem do pewnego stopnia iluzją, konstruktem społecznym, na który się zgadzamy lub do którego przywykliśmy. Być może z czasem rzecz ma się podobnie? W tym sensie, że również czas, w potocznym rozumieniu przemijania, jest w gruncie rzeczy pewną iluzją. Mam takie poczucie w sytuacjach różnych „deja vu”, gdy różne wspomnieniowe starocie, niemal wyparte z pamięci, wracają w nowym wcieleniu. Wówczas często okazuje się, że przestrzeń między dawnymi wydarzeniami, a chwilą obecną jest tak nieistotna, że zwyczajnie znika – to, co było dawno, sąsiaduje (współistnieje?) z tym, co jest obecnie.
Z fizycznego punktu widzenia nie istnieje coś takiego jak upływ czasu. Na gruncie nauki można jedynie mówić o różnych punktach w czasoprzestrzeni. Fakt, że subiektywnie doświadczamy fenomenu „przemijania” jest zapewne uwarunkowany naszą konstrukcją psychiczną. Być może są na ziemi ludy, które żyją w „wiecznym teraz”. Na przykład Indianie Hopi, nieposiadający w swoim języku określeń czasu. Lub psychonauci, którzy zawiesili się na psylocybinie albo innym LSD, osiągając stan, w którym czas przestaje istnieć lub płynie nieporównywalnie wolniej niż w umyśle trzeźwego Europejczyka.
Jest jeszcze coś. Coraz częściej łapie się na refleksji, że czas (ten „odczuwalny”) nie tyle ulatuje, ile pruje do przodu na dziesiątym biegu. To zresztą dość powszechne odczucie. Narzekają na to nie tylko moi – jeszcze nie tak przecież sękaci – koledzy, ale również panie ekspedientki w spożywczaku, ludzie podsłuchani w autobusie oraz moja ciocia, która wyczytała w świętych księgach, że wskazówki zegarka będą wirowały coraz szybciej w końcu czasów. Gdyby mnie kto pytał – coś chyba jest na rzeczy. Wiele znaków na niebie i w internetach wskazuje, że zbliżamy się do grubszego przebiegunowania na naszej planecie.
(I jeszcze a propos upływu czasu – to mój setny tekst do „Mojej Wyspy”. Nie proszę z tej okazji o podwyżkę, bo – wiadomo – na Wyspach kryzys. A poza tym nie kneblują tutaj ust pismakom, jak w mediach dla Polaków kontynentalnych, i wszelkie bezeceństwa pozwalają pisać, byle w parlamentarnym stylu. Po prostu tak sentymenalnie odnotowuję, że stuknęła setka, choć przecież tak niedawno zacząłem się na tych łamach produkować.)
Pan Dobrodziej