Zmitrężyłem chyba godzinę, żeby znaleźć jakąś ładną sensacyjkę pod felieton. Ustawiałem się pod każdym możliwym kątem do biurokratyzmu, islamizmu, fiskalizmu, terroryzmu i pospolitego chamstwa. Niestety – żaden z tych tematów nie rozgrzał mnie nawet do różowości. Ten zaskakujący odpływ frustracji i nadpobudliwości, które – jak przystało na statystycznego przedstawiciela polskiego etnosu – urozmaicają mój dzień powszedni, wprawił mnie na moment w zaniepokojenie. Grypka mnie bierze czy ki czort? Zacząłem rozważać i taki wariant, gdy wtem nadeszło olśnienie: aha, wróciłem z urlopu.
Żeby nie było, że się chwalę – nadmieniam, że nie smażyłem się na złocistych piaskach Seszeli ani nie surfowałem po falach trójkąta bermudzkiego. Przez bite siedem dni zaiwaniałem po górach, górkach i pagórkach (rozrywka dostępna bodaj dla każdego, z wyjątkiem mieszkańców polskiego Pomorza i holenderskiej depresji). Mniejsza o to, gdzie – ważne, że dzień w dzień przez kilka godzin z mozołem pokonywałem spore odległości i znaczne różnice wysokości. Nie jest to dla mnie doświadczenie częste, ponieważ od poziomu ulicy do poziomu mieszkania dzielą mnie aktualnie dwa schodki, a najwyższą przeszkodą na trasie mojego codziennego trekkingu jest nadrzeczny wał. Jest to jednak doświadczenie oczyszczające i chciałbym czerpać z jego dobrodziejstw częściej, niż mogę – a także polecić je Państwu.
Po pierwsze dlatego, że gdy zaiwania się po górach przez kilka godzin dziennie, następuje fenomen fachowo określany mianem odmulenia. Przejawia się on w tym, że wszystkie ważkie utrapienia codzienności – jak niezapłacony rachunek za telefon, ucisk pod prawym żebrem, toksyczna atmosfera podczas rodzinnego obiadu itp. – cudownym zrządzeniem sił przyrody znikają szybciej niż perspektywa realizacji obietnic wyborczych po zakończonych wyborach. Po drugie dlatego, że w końcu można bez reperkusji nawtykać się tych wszystkich fantastycznych łakoci, które podnoszą cukier, cholesterol bądź stężenie metali ciężkich w organizmie, jak pizza, czipsy czy ptysie – ponieważ tym razem mogą nam naskoczyć, gdyż organizm nagrzany wysiłkiem rozłoży je na czynniki pierwsze i deleguje w kosmos. Po trzecie dlatego, że po wielogodzinnej walce z siłami grawitacji, można sobie pod wieczór zacnie golnąć, a nazajutrz obudzić się zupełnie świeżutkim. Podsumowując: ciało i umysł zaczynają pracować sprawniej, dusza zaznaje wytchnienia i życie zaczyna lepiej smakować. Nic, tylko praktykować!
Niestety. Ten zbawienny tryb życia jest dla większości z nas na co dzień niedostępny. Zazwyczaj bowiem gnieciemy się w ciasnych konstrukcjach z betonu lub pustaków, rozlokowanych w ciasnych osiedlach, i codziennie przeciskamy się przez nawał obowiązków zawodowych i życiowych, by pod wieczór ledwie zipnąć przed telewizorem. A męczymy się przeważnie w sposób „cywilizowany”, czyli w pozycji siedzącej lub stojącej, wykonując sekwencje mechanicznych ruchów – przy kasie, taśmie, klawiaturze lub innej obsłudze klienta – aż nabawimy się zwapnienia stawów. Jako ofiary hiperpostępu żyjemy w niezgodzie ze standardami, do których zostaliśmy przygotowani przez ewolucję: biegania z dzidą po chaszczach i polowania na dziki. Zamiast hasać po lasach garbimy się przed ekranami i prędzej lub później ponosimy konsekwencje tego wynaturzenia: zdrowotne i emocjonalne.
Ambitniejsi z nas od czasu do czasu dżogują alejkami spalinowych miast lub nawiedzają rozmaite fitness kluby. I choć gibanie się do rytmów samby lub dźwiganie stali w dusznej sali z pewnością przysporzy nam więcej dobrego samopoczucia niż sesja w McDonald’sie, to jednak kompleksowy psychofizyczny reset – mniemam – jest możliwy tylko w okolicznościach przyrody. W tej postaci nie tylko bowiem usprawnia naszą hydraulikę i odświeża płuca powietrzem niedostępnym wśród asfaltów, ale również przywraca właściwą perspektywę naszemu oglądowi rzeczywistości – stawiając nas w obliczu kreacji znacznie bardziej niesamowitych niż dwupiętrowy szeregowiec z formy i sił znacznie potężniejszych niż silnik autobusu, który dowiózł nas na miejsce przygody.
Pan Dobrodziej