MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/05/2014 08:46:00

UE: Związek na prawie niemieckim

UE: Związek na prawie niemieckimIntegracja to nie jest wcale gra, w której wszyscy wygrywają. Ten model najlepiej służy silnym gospodarkom. To one napisały te reguły. A mniejsi mogli je przyjąć albo odrzucić – przekonuje Leon Podkaminer.
Rafał Woś: Polacy świętują 10 lat w Unii Europejskiej. A pan wychodzi z tezą, że integracja to wcale nie był taki wielki sukces.

Leon Podkaminer*: W Polsce, podobnie jak we wszystkich innych krajach nowej Unii, widać pewne korzyści związane z integracją europejską. Zostawmy na boku trudne do zmierzenia zyski polityczne. I skoncentrujmy się na gospodarce. Tu na plus zaliczyć należy przede wszystkim wzrost produktywności oraz modernizację technologiczną. Mamy też oczywiście fundusze strukturalne, których napływ widać przede wszystkim na poziomie infrastrukturalnym.

To mało?

Ani mało, ani dużo. Żeby to sensownie ocenić, należałoby obok wykazu zysków postawić rachunek strat.

I co tam będzie?


Permanentnie wysokie bezrobocie, migracja młodych, wzrost nierówności społecznych, pogłębienie przepaści pomiędzy „zwycięzcami” i „przegranymi” transformacji oraz spadek jakości i dostępności wielu usług publicznych. Niejednokrotnie nawet w porównaniu z czasami PRL-u. Negatywny bilans handlowy, wyciekanie sporej części dochodu narodowego za granicę. Mam wymieniać dalej?

I temu wszystkiemu winna Unia?

Tak. Choć oczywiście w różnym stopniu, bo to wszystko bardzo różne zjawiska. Ale nasz udział w integracji europejskiej miał wpływ na każdą z tych dziedzin. Bo proces wchodzenia do Unii to po prostu nieodłączna część naszej transformacji.

Zacznijmy od dynamiki gospodarczej. Entuzjaści integracji podkreślają, że tak dobrze jak w ostatnich unijnych latach nie było u nas nigdy.

To nie jest z ich strony obserwacja jakoś szczególnie zaskakująca. Mamy przykłady mnóstwa krajów, które przez pierwszych pięć, dziesięć albo piętnaście lat po wejściu w eksperyment integracji prosperowały świetnie. Tak się przynajmniej wtedy wszystkim wydawało. Cała Europa Południowa przez wiele lat po akcesji miała się doskonale. Wydawało się, że Grecja i Portugalia lada chwila nadrobią cały rozwojowy dystans dzielący je od bogatego Zachodu. Ale potem to się zawsze kończyło. Przychodził kryzys albo spowolnienie. Z którego, mimo wielkich wysiłków, te kraje nie potrafią wyjść. Nie widzę żadnego powodu, żeby Polska miała jakoś szczególnie się od nich różnić. Zresztą w naszym regionie to już się dzieje. Doświadczają tego od kilku lat kraje bogatsze od Polski. Czechy i Węgry od kilku lat drepczą w miejscu. Słowenia – kiedyś cudowne dziecko tej części Europy – wręcz się względem reszty cofa. A i Polska – mimo najlepszych wskaźników makroekonomicznych w regionie – wcale nie dogania Europy w jakimś szalonym tempie.

Dlaczego tak jest?


To naturalna kolej rzeczy. Kraje peryferyjne i zacofane zawsze w pierwszym zetknięciu z nowymi bodźcami idą odważnie do przodu. Ale potem dochodzą do ściany. To widać nie tylko na przykładzie południa czy wschodu Europy. Podobnie było z NRD. Tuż po zjednoczeniu Niemiec wydawało się, że wschodnie landy zaraz doszlusują do reszty. Ale one zatrzymały się na poziomie 60 proc. zachodniego poziomu PKB. I teraz się wręcz cofają. Podobnie południowa część Włoch, która najpierw trochę nadgoniła. A potem znowu odpadła. Dzieje się tak dlatego, że gospodarki peryferyjne nie mogą przeskoczyć swoich własnych ograniczeń. Szybko dopasowują się do nowego układu sił i zajmują w nim właśnie takie peryferyjne miejsce. A ich zacofanie się utrwala. To dlatego piękny unijny postulat gospodarczej konwergencji jest obietnicą bez pokrycia.

Jakie mechanizmy tu działają?

Zacznijmy od tego, że integracja na warunkach zapisanych w unijnych traktatach nie jest neutralna. To nie są reguły równie dobre dla wszystkich. Albo, jak to niektórzy zwykli mawiać, ta słynna gra, w której wszyscy wygrywają. Ten model najlepiej służy silnym gospodarkom. To one napisały te reguły. A mniejsi mogli je przyjąć albo odrzucić.

Polska przyjęła.

Bo jakie miała wyjście? Dramat krajów peryferyjnych, takich jak Polska, polega właśnie na tym, że nie bardzo mają inne wyjście. Polska też nie miała, bo jej siła przetargowa była w latach 90. bardzo słaba. Podobnie zresztą jak całego regionu. Ani przez moment nie było próby rozważenia modelu integracji dopasowanego do lokalnej specyfiki. To była oferta w stylu: wóz albo przewóz. W takiej sytuacji kraje zazwyczaj decydują się więc grać tak, jak pozwala przeciwnik. W wypadku członkostwa w Unii skupić się na zaabsorbowaniu korzyści krótkookresowych. A co będzie dalej, to się zobaczy. W historii w ogóle jest zresztą bardzo niewiele państw peryferyjnych, które potrafiły wybić się na własną drogę do dobrobytu.

Komu się to udało?


Tygrysom azjatyckim. Na przykład Korei Południowej. Koreańczycy podjęli strategiczną decyzję, że mają własny pomysł na budowanie ładu gospodarczego. I w ogóle nie słuchali instytucji międzynarodowych, takich jak MFW czy Bank Światowy, które co jakiś czas ponawiały próbę nawrócenia ich na takie przykazania konsensusu waszyngtońskiego jak prywatyzacja czy deregulacja. Zamiast tego Seul konsekwentnie stosował politykę narodową w odniesieniu do przemysłu, handlu czy inwestycji zagranicznych. Z początku Koreańczycy nie otwierali się na wolną konkurencję, w której nie mieli żadnych szans. Zrobili to dopiero później, gdy udało im się położyć fundamenty pod dobrze funkcjonujące instytucje. Ale to już dziś jest historia. I to zamierzchła. Bo taką decyzję co do formuły integracji z Unią trzeba było podjąć na początku lat 90. Tylko że wtedy nie było w Polsce klimatu do takich posunięć. Przecież właśnie wyrwaliśmy się z żelaznego gorsetu socjalistycznego planowania. I sugerowanie, że można zrobić sobie silne państwo – tylko troszkę inne – z góry skazane było na niepowodzenie. Pamiętam taką scenę z początku lat 90. Jakiś dziennikarz pytał pełniącego ważne funkcje rządowe Andrzeja Olechowskiego, czy droga azjatycka nie byłaby najlepsza dla Polski. On odpowiedział na to: „Ta droga jest dla nas niedostępna, bo jesteśmy za sprytni”.

Za sprytni?


Zbyt indywidualistyczni, bez poczucia wspólnoty i dyscypliny w planowaniu. Więc lepiej zdajmy się na przykazania konsensusu waszyngtońskiego i oddajmy się pod opiekę Brukseli. Może coś nam tam z pańskiego stołu skapnie. Mam wrażenie, że taka postawa wobec Europy wciąż dominuje wśród polskich elit.

A co konkretnie ma pan do zarzucenia filozofii ekonomicznej panującej w Unii Europejskiej? Prócz tego, że to bogate centrum napisało jej reguły.

Unia Europejska powstała na początku lat 90. I jako taka jest dzieckiem swoich neoliberalnych i monetarystycznych czasów. Widać to najlepiej w samym duchu traktatu z Maastricht, który jest czymś w rodzaju ekonomicznej konstytucji współczesnej Europy.

Przypomnijmy tylko, że układ z Maastricht podpisany w 1992 r. przewidywał stworzenie w Europie obszaru daleko posuniętej integracji gospodarczej i walutowej. Oraz tworzył coś w rodzaju zestawu unijnych przykazań ekonomicznych. Głównie zakazu posiadania długu publicznego powyżej 60 proc. PKB i deficytu większego niż 3 proc. PKB.

I właśnie te zapisy są gwoździem do trumny wielu słabszych gospodarek. Traktat z Maastricht narzuca bowiem z automatu przekonanie, że konsolidacja finansów publicznych jest dobrem samym w sobie i należy do niej dążyć niezależnie od tego, co się dzieje wokół. Im kraj mniejszy i bardziej peryferyjny, tym mocniej jest naciskany przez Brukselę, by się do tych brutalnych reguł dostosował. To w praktyce uniemożliwia krajom Unii prowadzenie aktywnej polityki fiskalnej. Ich rządy są więc skazane na ciągłe cięcia wydatków publicznych.

I dlatego w krajach na dorobku właściwie nie ma szans na rozbudowę instytucji państwa dobrobytu, które mogłoby służyć jego obywatelom. Państwo nie może prowadzić aktywnej walki z bezrobociem, a przepaść pomiędzy zwycięzcami i przegranymi transformacji tylko się powiększa.

Właśnie. Trzymanie tak drastycznej dyscypliny budżetowej jest dla krajów, które chcą się szybko rozwijać i nadrabiać zaległości, zadaniem wręcz niewykonalnym. To jest jakby kwadratura koła. I tym kołem się jednocześnie te gospodarki łamie. Bo próbując dopasować się do kryteriów z Maastricht, poszczególne kraje oraz cała Unia niewiarygodnie się wykrwawiają. To trwa do dziś. Głównie z inicjatywy Niemiec narzucających dziś ton w unijnych rozmowach o gospodarce. A Niemcy – jak wiadomo – od lat prą w kierunku równoważenia finansów publicznych.

Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble zapowiedział nawet ostatnio, że będzie pierwszym od 1969 r. decydentem politycznym, który zostawi nadwyżkę w budżecie.

To jest polityka niebezpieczna. Kryje się za nią przekonanie, że gdyby wszystkie kraje poszły drogą niemiecką, całej Europie byłoby po prostu dużo lepiej. Tymczasem to jest model, na którym jak dotąd dobrze wychodzą tylko Niemcy. A i to nie wszyscy.

Dlaczego?

Bo Niemcy swoje finanse równoważą za pomocą utrzymywanej przez lata nadwyżki w eksporcie netto. Tylko że jednocześnie ta sama polityka dewastuje kraje partnerskie w Unii Europejskiej. A kryzys zadłużeniowy to jest jego pokłosie. Bo Niemcy sami tej swojej nadwyżki nie konsumują. Jedynie zalewają nią resztę Europy. Zwłaszcza powstanie strefy euro dało im na tym polu możliwości niemal nieograniczone. Efekt jest taki, że pozostałe kraje Europy się u Niemców zadłużają. I z tych pożyczonych od Niemców pieniędzy kupują znów... niemieckie towary. Powiększając nadwyżkę w eksporcie.

-Chcesz mieć zawsze aktualny serwis gospodarczo-prawny?

Zamów pełne wydanie Dziennika Gazety Prawnej w internecie.       

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska