MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/05/2014 08:46:00

UE: Związek na prawie niemieckim

Integracja to nie jest wcale gra, w której wszyscy wygrywają. Ten model najlepiej służy silnym gospodarkom. To one napisały te reguły. A mniejsi mogli je przyjąć albo odrzucić – przekonuje Leon Podkaminer.


Tak wygląda integracja europejska.


Ale jej efektem ubocznym jest niestety niszczenie lokalnej wytwórczości w tych krajach. I dewastowanie tamtejszych społeczeństw ciągłym szukaniem oszczędności budżetowych.

Niemcy by powiedzieli, że nikt nie zabrania reszcie Europy produkować bardziej konkurencyjnych towarów.

I to jest właśnie druga część problemu. Bo proszę mi powiedzieć, jak Niemcy osiągnęli tak wysoką konkurencyjność swoich towarów?

Dzięki integracji walutowej, która sprawia, że inne kraje nie mogą pomóc swoim producentom, obniżając wartość swojego pieniądza.

To raz. Ale poza tym Niemcy osiągnęli tę nadwyżkę dzięki faktycznemu zamrożeniu płac. I to pomimo stałego wzrostu produktywności. To nie jest zdrowa polityka. Nazwałbym ją nawet polityką agresywną. Ta fiksacja na punkcie eksportu to coś jakby współczesna odmiana gospodarki wojennej. Prowadzonej wedle zasady: wszystko dla frontu eksportowego. A tak niestety robią Niemcy. Zamrozili płace, konsumpcję i inwestycje. I pompują swój eksport. Na dodatek chcą, żeby ich za to podziwiać i naśladować w tym. Ale zastanówmy się przez chwilę, co się wtedy stanie. Gdy reszta Europy zamrozi płace, Niemcy odpowiedzą podobnym trickiem. Rozpocznie się zabójczy dla pracownika wyścig do dna. A co się wtedy stanie z popytem wewnętrznym, z pozycją i ochroną pracownika? I czy to jest Europa, w której będzie się chciało żyć? Niemcy muszą więc sobie zdać sprawę, że jeśli chcą zachować Unię Europejską jako projekt polityczny, to nie mogą dalej prowadzić tego typu polityki.

Tylko jak to zrobić? Czy uzupełnienie traktatów coś by dało?


Rzecz w tym, że Berlin się na to nie zgadza. Był pomysł lansowany przez Francję, by nałożyć na kraje z nadwyżką bilansu pewne kary. Tak jak te, które grożą dziś za nadmierny deficyt. W nadziei, że to by trochę zmniejszyło presję na oszczędności i poszerzyło zestaw środków, po które może sięgnąć rząd. A z drugiej wprowadziło do unijnej gospodarki przynajmniej jakieś automatyczne mechanizmy regulacyjne, które by Niemców zmuszały do zawrócenia z tej niebezpiecznej drogi, którą obrali. Tylko że ta koncepcja została zablokowana przez... niemieckich dyplomatów.

Czy Polska może coś zrobić w tej sytuacji?

Możemy przekonywać Niemców i całą Unię do zmiany filozofii ekonomicznej. Która jest przecież oparta na nieuczciwej konkurencji. Problem tylko, że tego nie robimy. A podczas polskiej prezydencji w 2011 r. podejmowaliśmy wręcz takie inicjatywy, które wiodły w dokładnie odwrotnym kierunku.

Minister Radosław Sikorski miał wtedy takie programowe przemówienie w Berlinie, w którym nakłaniał Niemców, by jeszcze śmielej wprowadzali w Europie fiskalną dyscyplinę.

Pod tym względem czas prezydencji i podobno dobre relacje premiera Tuska z kanclerz Merkel to był potencjał, który został kompletnie zmarnowany. Polska dyplomacja robiła wręcz, co mogła, by przepchnąć sześciopak (czyli pakiet unijnych regulacji mających na celu lepsze egzekwowanie dyscypliny budżetowej w UE – red.). Polska stanęła tu niestety po stronie tych, którzy przywoływali Europę do porządku. Kłopot tylko, że do porządku złego i niesprawiedliwego.

To może lepiej iść na konfrontację z Europą. Tak jak ćwiczy to od pewnego czasu Viktor Orban na Węgrzech?


Odpowiem, abstrahując od samej polityki. I od pytań, czy Orban ogranicza demokrację, czy też nie. Albo czy ma właściwy stosunek do mniejszości narodowych. Jeśli spojrzymy na to z ekonomicznego punktu widzenia, to tak, w gruncie rzeczy polityka Orbana jest właśnie próbą wybicia się z peryferyjności na niezależność. Widać tam próbę ograniczenia wyciekania kapitału za granicę poprzez lepszą regulację banków czy likwidację węgierskich odpowiedników OFE. Ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy Węgry – jako kraj jednak mały i obecnie mocno w Unii stygmatyzowany – udźwigną tę rolę. Mam poważne wątpliwości, czy Budapeszt jest w stanie zmienić konstrukcję całej Unii. Co innego Polska, kraj dużo większy – i trudniejszy do zepchnięcia w narożnik – miałaby taką możliwość. Ale żeby tak się stało, polskie elity musiałyby same wiedzieć, co jest dla Polski dobre. A na razie, po tych 10 latach w Unii, takiej refleksji tutaj nie widzę.

W 10. rocznicę naszego wejścia do Unii pojawią się za to pewnie głosy, że podpisując traktat akcesyjny, zgodziliśmy się z automatu wejść do strefy euro.

Jak najdalej od euro. Korzystajmy z tego ostatniego wentylu bezpieczeństwa, który nam daje jeszcze oddychać. Gdybyśmy zamrozili kurs wymienny złotego, to aż boję się pomyśleć...

Chyba pan trochę dramatyzuje.

Kiedy i tu, w dyskusji o konsekwencjach przyjęcia euro, mam wrażenie, że ryzyko związane z akcesją jest niedoszacowane. Płynny kurs ma oczywiście wiele wad. Ale ma jedną zaletę. On się może osłabić. I w ten sposób na bieżąco niwelować albo przynajmniej zmniejszać powstawanie nierównowagi. Bo kiedy konkurencyjność polskich towarów jest zagrożona, można ją delikatnie poprawić poprzez spadek wartości złotego. Cena, jaką płacą za to obywatele, jest dużo mniej bolesna niż zamrożenie płac. Kraje strefy euro tego naturalnego mechanizmu nie mają. I dlatego nierównowagi płatnicze między nimi po prostu się kumulują. A potem wybuchają. Tak jak widzieliśmy to w momencie eksplozji kryzysu zadłużeniowego w latach 2010–2011. Płynny kurs ma jeszcze jedną zaletę. Jego wahanie sprzyja temu, że zagraniczny kapitał nie wali do nas otwartymi drzwiami, jak byłoby w sytuacji, gdyby kursy zostały zamrożone. Albo Polska już była w strefie euro.

Tu znowu euroentuzjaści pana skontrują. Twierdząc, że im więcej kapitału, tym lepiej dla gospodarki. Zwłaszcza takiej na dorobku, jak nasza.

Przykłady historyczne pokazują, że żaden kraj się jeszcze jak dotąd nie rozwinął, polegając tylko i wyłącznie na napływie obcego kapitału. Raz się to krajom opłaca, innym znów razem je pogrąża. Bo tu znów jest jak z tym rachunkiem korzyści związanych z polską eurointegracją. Jak ktoś będzie chciał pokazać same plusy, żeby dowieść słuszności z góry założonej tezy, to oczywiście może to zrobić. Ale taki rachunek z prawdą będzie miał niewiele wspólnego.

To jakie jest ryzyko?


Wiele zależy od tego, czy jest to napływ kontrolowany, czy też nie. Jeżeli zacznie on napływać poza kontrolą, to możemy mieć pewność, że ulokuje się w takich branżach, jak bankowość, ubezpieczenia albo nieruchomości. Czyli tam, gdzie są największe zyski do wzięcia. I tak się stało w Polsce. Nie można przy tym zapominać, że to też jest rozdział naszej eurointegracji. Podobnie jak wszystkie negatywne konsekwencje niekontrolowanego napływu inwestycji zagranicznych, które do dziś mają swoje konsekwencje dla polskiej gospodarki. Czyli wielki odpływ zysków obserwowany we wszystkich krajach nowej Unii. Bo musimy pamiętać, że spora część polskiego PKB odpływa z kraju poprzez zagraniczne firmy. W żaden sposób nie dokładając się do dochodu narodowego. Czyli mówiąc wprost, do tego, co krajowi rezydenci mają z całego tego wzrostu. Do tego dochodzi negatywna presja związana z nadzieją utrzymania zagranicznych inwestycji oraz przyciągnięcia nowych. Zagraniczny kapitał o tym wie i umiejętnie lobbuje w celu zapewnienia sobie jak największych przywilejów. Zwykle na zasadzie szantażu: jak nie dostanę taniej siły roboczej i ulg podatkowych, to się stąd zabieram. Władze się w końcu uginają, za co zazwyczaj płaci rodzimy producent. Pod warunkiem że już wcześniej uprzywilejowany zagraniczny kapitał nie zajął jego rynków. Drugim kosztem jest osłabienie popytu wewnętrznego poprzez utrzymywanie niskich płac. Tak, mówiąc w skrócie, utrwala się peryferyjna pozycja takich gospodarek jak nasza, polska. I to też są konsekwencje polskiego członkostwa w Unii Europejskiej, o których zapominać nie wolno.

Ale jest też argument polityczny głoszący, że trzymając się z dala od euro, nie możemy reformować Unii od wewnątrz. Nawet w tym kierunku, który pan sobie zamarzył.

Trudno. Trzeba się w takim razie z tym pogodzić i skupić na istniejących strukturach unijnych. Tym bardziej że sama strefa euro jest obszarem stagnacji. Jeśli popatrzeć na tempo wzrostu w krajach, które dziś ją tworzą, to wychodzą z tego takie schodki w dół, które zatrzymały się w ostatniej dekadzie na poziomie tuż powyżej zera. Wychodzi więc na to, że im więcej takiej integracji walutowej, tym gorzej z gospodarką. Przykro mi. Też bym sobie życzył, żeby to działało inaczej. I żeby działała raczej zasada: im więcej integracji, tym lepiej. Ale tak nie jest. Cóż ja na to mogę poradzić?

*Leon Podkaminer, polski ekonomista, od 20 lat pracuje w Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Porównań Gospodarczych (WIIW). Specjalizuje się w krytycznych analizach polityki makroekonomicznej Unii Europejskiej. Doradzał kilku europejskim rządom i instytucjom. Przed wyjazdem do Austrii związany z OPZZ.

Źródło: Dziennik Gazeta Prawna

-Chcesz mieć zawsze aktualny serwis gospodarczo-prawny?

Zamów pełne wydanie Dziennika Gazety Prawnej w internecie.       
Więcej w tym temacie (pełna lista artykułów)

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska