Panie w polskiej telewizji, odziane w czarne sukno, głosem godnym oracji pogrzebowej relacjonują wydarzenia na Krymie. Łączą się z korespondentami, zapraszają do studia ekspertów, zwieszają głos, unoszą głos, namaszczają głos. Ze wszystkich kątów wyłazi zgroza i armagedon. Nie no – jasne, że nie ma się z czego cieszyć, obserwując rozróbę na Ukrainie. Tyle że znowu jakoś się nie mogę odciąć od poczucia wszechogarniającej farsy.
To zresztą przypadłość, z którą zmagam się od lat. Ot, przeczucie, że gdzieś tam w wyższych sferach rzeczywistości robią nas solidnie w ciula. I nie chodzi mi o szumowiny z parlamentu. To zwyczajni doliniarze, którzy płacą haracz mafii za dostęp do żerowiska. Inni szatani są tu czynni – nawiązując do słów klasyka. Inni szatani dbają o dyskrecję, lecz uderza powtarzalność ich czynności. Taktykę mają bowiem dosyć prostą: nastraszyć i napuścić, napuścić i nastraszyć lub nastraszyć i zastraszyć. Generalnie jeden kocioł – chodzi o to, żebyśmy się bali i gonili w piętkę, skacząc sobie do gardeł.
Weźmy taką Ukrainę. Kraj ościenny, lecz odmienny. Fakt: słowiański, więc pokrewny według etykietek, tyle że mentalnie z innej bajki. Kto był i spędził trochę czasu, dobrze wie: nasi wschodni sąsiedzi – uciekając się do niesprawiedliwego uogólnienia – mają inaczej poukładane niż Słowianie znad Wisły. Dotychczas jakoś nie poczuwaliśmy się specjalnie do powinowactwa. Owszem, w ostatnich latach na fali „fascynacji Wschodem” modne były (głównie wśród studentów) alkoholowe-etnograficzne eskapady na zieloną Ukrainę, ale większej metafizyki w tym nie było. A jednak z jakiejś nieodgadnionej przyczyny ktoś nam wkręcił przekonanie, że musimy czynnie wesprzeć naszych wschodnich braci w walce o najlepszy z możliwych ustrojów, czyli demokrację parlamentarną. Raz już takie hece przerabialiśmy – w 2004, gdy nasz uduchowiony mainstream znalazł się na barykadach „pomarańczowej rewolucji” po to, by po jej zwycięstwie wszystko zostało, jak było, tylko z innym składem przy korycie. A że historia lubi się powtarzać, to i teraz ruszyła procesja z ziemi polskiej na Majdan – grajkowie, ludzie pióra, złotouści z Wiejskiej i inni celebryci z pieśnią na ustach.
Zupełnie inaczej na wydarzenia u sąsiadów zareagowali Węgrzy, którzy – również z jakiejś nieodgadnionej przyczyny – postanowili nie mieszać się w sprawy Ukrainy, ograniczając się do kurtuazyjnego sformułowania, że „uczestniczą we wspólnym europejskim wysiłku, aby osiągnąć pokój, bezpieczeństwo i poszanowanie prawa międzynarodowego”. Niestety Polacy zawsze byli mięsem armatnim – rzucanym na pierwszy front lub napuszczanym na silniejszego przez „innych szatanów”, którzy posługiwali się nami jak pionkiem w swoich rozgrywkach. Więc nie wierzcie, że nadstawiamy karku za „wolność Ukrainy”, a nie za interesy „euroatlantyckie”, czyli biznes, którego kasjerzy znajdują się na innym kontynencie. Od kilku dni wiadomo, że snajperzy na Majdanie, którzy doprowadzili do eskalacji zadymy, strzelali zadziwiająco swawolnie – celując nie tylko w buntowników, ale również w milicjantów. Ciekawe, po co, jeśli nie w celu zaognienia sytuacji? To by się ładnie wpisywało w najnowsze rewelacje, jakoby na rzecz uniemożliwienia porozumienia działał nasz bezcenny Radek Sikorski, skonszachtowany z brytyjskim Foreign Office i MI6 – raczej nie w interesach własnego kraju. No i jakie są efekty naszego zaangażowania? Rosja oskarża Polskę o szkolenie majdanowców, a szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego straszy Polaków rosyjską inwazją. Słowem: jest się czego bać!
No, ale przecież zawsze jest. Bo strach jest fundamentem rzeczywistości społecznej i przekazu medialnego. Nie tylko dlatego, że jest najlepszym sprzedawcą – spyli niemal wszystko: od niusów, przez systemy alarmowe, „ekożywność”, szczepionki, po dewocjonalia. Również dlatego, że strach to najskuteczniejsze narzędzie odwracania uwagi i zarządzania masami ludzkimi. Globalizacja przyniosła nowe wyzwania w tym zakresie. Dlatego w ostatnich latach lasuje nam się mózgi rozmaitymi breweriami, z których najpopularniejsze to:
- globalne ocieplenie i anomalie pogodowe,
- pandemia świńskiej grypy,
- kryzys gospodarczy,
- terroryzm,
- pedofilia,
- Mariusz Trynkiewicz,
- i ostatnio – zbrojny konflikt rosyjsko-NATO-wski, czyli w praktyce ryzyko wojny światowej.
Nie, żeby wszystko to był pic na wodę – to pic na wodę plus inżynieria społeczno-gospodarza. Czyli gigantyczny piar na niekiedy realnym, choć sztucznie stworzonym podkładzie. Stworzonym oczywiście przez „innych szatanów” – stąd poczucie wszechogarniającej farsy.
Cóż więc począć, panie dzieju? Nie wiem, na browara iść. Ale tamtego szajsu nie łykać. Szkoda życia, które – jak wiadomo – kończy się śmiercią. Nie tylko wskutek wojen, ale również w warunkach pokoju, zdrowia społecznego i gospodarczej prosperity.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.