Wielka Brytania, bezpiecznie odseparowana od Brukseli „przeszkodą wodną”, coraz bardziej asekuruje się przed napływem żarłocznych imigrantów. David Cameron zapowiedział zaostrzenie przepisów w celu utrudnienia gastarbajterom dostępu do świadczeń socjalnych i ułatwienia ich deportacji. W ślady Brytyjczyków zamierzają iść Niemcy i Francja, o czym niedawno
pisała „Moja Wyspa” . Jednak swoboda przemieszczania się w obrębie Unii Europejskiej została przecież zaklepana w Traktacie Lizbońskim i wcześniejszych unijnych protokonstytucjach. Zatem Bruksela musi udawać, że protestuje przeciw takim krokom lub protestować, udając, że robi to serio. Albo udawać, że nie widzi. Tak jak nie widzi przekraczania limitów deficytu budżetowego przez Niemcy i Francję, łamania przez samą siebie zasady pomocniczości, która zakazuje wtykania nosa organów centralnych w sprawy lokalne i w ogóle niewiele widzi na swój temat. Bo gdyby przejrzała – i spróbowała zacząć grać czysto – musiałaby się zwiesić jak Windows 98. Ale do takiej awarii raczej nie dojdzie, bo presja, by jeszcze przez pewien czas ciągnąć unijną szopkę jest zbyt duża.
Unia Europejska wedle standardów zdrowego rozsądku, zastosowanych do polityki, gospodarki i życia społecznego, jest konstruktem dosyć absurdalnym. Oficjalnym założeniem „projektu europejskiego” było stworzenie warunków pokojowego współżycia między narodami po stuleciach konfliktów i rzezi, a szczególnie traumie wojen „światowych”. Świetlanym celem założycieli „zjednoczonej Europy” była wielka demokratyczna rodzina, odwołująca się do ideałów wolności, równości i braterstwa. Ot, taka komuna, tyle że budowana w lepszych warunkach materialnych niż nędzny i przaśny ZSRR. Co z tego wynikło – widać nieuzbrojonym okiem. Wolność przysługuje nam w coraz ciaśniejszych ramach ograniczonych dekretami brukselskiego KC, równość odnosi się najwyżej do równi pochyłej, po której staczają się europejskie systemy finansowe, a najlepszą ilustracją braterstwa jest zgodne współżycie potomków Woltera i Locke’a z wybuchowymi „interpretatorami” Mahometa, importowanymi z pastwisk Północnej Afryki czy Pakistanu lub hodowanymi na miejscu, w zachodnioeuropejskich gettach islamizmu. I nie jest tak, że jesteśmy mądrzy po szkodzie. Bo przecież nie brakowało mądrych zawczasu. Nie trzeba było być wieszczem, by przewidzieć, że rozziew między dziecinnie idealistycznymi założeniami europejskiego raju a rzeczywistością będzie gigantyczny. Wystarczył społeczno-polityczny realizm i podstawowa znajomość ludzkiej natury – coś, czego można oczekiwać przynajmniej od decydentów państw Europy.
Czyżby zatem zabrakło tej trzeźwości? W żadnym razie. Po prostu „oświeceniowe ideały” nie miały wyznaczać punktu dojścia „europejskiego marzenia”, jak określił to urojenie Jeremy Rifkin w książce o tym samym tytule. Stanowiły jedynie piarowe hokus-pokus obliczone na zaczadzenie mas. Niestety okazało się ono nad wyraz skuteczne, a tam gdzie nie pomogło, jak w Irlandii czy Holandii głosujących za odrzuceniem Traktatu Lizbońskiego, pomogła brutalna, administracyjna siła, unieważniająca demokratyczny wybór. Tendencje do bezpardonowych zagrywek i łamania postanowień eurotraktatów czy po prostu reguł demokracji – zarówno przez najbardziej wpływowe państwa członkowskie Unii, jak i samą „centralę” – są coraz słabiej kamuflowane. W unijnym teatrzyku sypie się scenografia „wspólnoty narodów”, skrywająca brutalną grę interesów. Brytyjska premier Margaret Thatcher powiedziała kiedyś, że Unia Europejska jest narzędziem niemieckiej hegemonii w Europie. Jest to prawda tylko częściowo. Niemcy są najsilniejszą gospodarką i jedną z największych potęg militarnych na Starym Kontynencie, a decyzje Brukseli są wyraźnie zdominowane przez interesy niemieckie, choć trudno odmówić skuteczności również lobbystom z paszportami innych krajów. Jednak Niemcy są też koniem trojańskim Stanów Zjednoczonych w Europie, które po 1945 r. bardzo wygodnie rozgościły się w Rzeszy, płacąc za swój bezterminowy pobyt planem Marshalla. Również dlatego pogląd, że Niemcy stworzyły polityczną atrapę po to, by omotać resztę Europy, zgarnąć jak najwięcej fantów, a następnie powrócić do narodowego status quo wydaje się nieprawdziwy.
Unia Europejska od samego początku jest przeznaczona do likwidacji z zupełnie innych powodów. Stanowi bowiem etap na drodze do budowy państwa światowego, którego instytucjonalne zręby zaczęły powstawać już na początku XX w. (Liga Narodów). Dziś „uosabiają” je takie instytucje jak Organizacja Narodów Zjednoczonych, Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Ich rola nie jest medialnie wyeksponowana, ale za pomocą rozmaitych agend, „programów”, „dyrektyw” i innego typu miękkich form nacisku kształtują one politykę społeczno-gospodarczą współczesnego świata. Ekologizm, gender, zrównoważony rozwój, cenzura internetu, inwigilacja online i offline pod pretekstem zwiększania bezpieczeństwa – to matryce postępowania, które dostarczają wytycznych decydentom większości krajów świata. Rysujący się na niedalekim horyzoncie upadek systemów finansowych i sukcesy elektronicznych kryptowalut, z których niechybnie wyłoni się jeden światowy pieniądz, tylko przyspieszają proces konsolidacji globalnej władzy. W efekcie całkiem niebawem (może za dziesięć lat, a może wcześniej) Unia Europejska będzie przeszłością. To, jaką konkretnie formę przyjmie demontaż tego politycznego Frankensteina, jest kwestią drugorzędną. Istotna jest nieuchronność takiego scenariusza, który został napisany przez najlepszych inżynierów światowej polityki i bankowości. Wcześniej jednak Unia musi wywiązać się ze swojego „kryptostatutowego” zadania: doprowadzić do faktycznej likwidacji europejskich państw narodowych przez maksymalną centralizację władzy polityczno-gospodarczej w jednym ośrodku decyzyjnym.
Pan Dobrodziej, MojaWyspa.co.uk