Władza oczywiście donosicielom sprzyja i ułatwia im szlachetną misję. Choćby przez specjalne infolinie lub formularze na rządowych stronach, za pośrednictwem których można podkablować kogoś, komu źle patrzy z oczu. Powód zawsze się znajdzie: od pracy na czarno, przez nadużywanie socjalu, po niesprzątnięcie po swoim psie. Oczywiście do większości donosów zawsze można dorobić szczytną ideę. Dwa lata temu sam David Cameron nawoływał do „odzyskania granic” Wielkiej Brytanii przez wystawianie policji nielegalnych imigrantów. Akcja chyba trafiła na podatny grunt, bo w ciągu minionych dziewięciu miesięcy Home Office odnotował 48 660 zgłoszeń z informacją o przybyszach bezprawnie przebywających na terenie UK. Kilka miesięcy temu, po jatce w Woolwich, do „czujności obywatelskiej” nawoływała też MSW Theresa May, przekonując, że społeczeństwo brytyjskie żyje w stanie wojny.
Wojna to znakomite uzasadnienie dla zawieszenia wszelkich zasad przyzwoitości, nawet jeśli jest to tylko „wojna z terroryzmem”, czyli absurdalny konstrukt pojęciowy. Jednak nie trzeba uciekać się do aż tak szumnych argumentów, by zachęcić ludzi do anonimowych zeznań przed organami władzy na temat cudzych występków. Potwierdzają to polskie izby skarbowe. Jak wynika z ich danych, w zeszłym roku do śląskich skarbówek napłynęło 6339 anonimowych powiadomień o popełnieniu przestępstwa. Część z nich zapewne motywowana była chęcią dokopania konkurencji, ale wiele to donosy na „syna, zięcia i teściową”, czyli zazwyczaj efekt prozaicznej zawiści. Co przebieglejsze rządy zdają sobie sprawę z tego, że u swoich poddanych warto wzmacniać skłonność do kopania dołków pod współobywatelami, zgodnie z zasadą „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Kilka lat temu władze Wielkiej Brytanii zaoferowały kapusiom 500 funtów za donos. Warunkiem wypłaty było skazanie przez sąd delikwenta winnego złamania któregoś z pożytecznych przepisów regulujących życie społeczne, np. zakazu rzucanie papierków na ulicę. Niestety nie mam danych, czy akcja odniosła skutek, ale nasuwa mi się refleksja, że gdyby z taką ofertą do społeczeństwa wyszedł polski rząd, bezrobocie nad Wisłą mogłoby spaść o kilka procent. Ale przede wszystkim obłowiłby się aparat biurokratyczny. Bo przecież koszty donosu byłyby pokrywane z wpływów z mandatów i grzywien, a nadwyżki zasilałyby budżet państwowy i jego dysponentów.
Na takie rozwiązanie nie odważył się jednak rząd Belgii, który najwyraźniej wierzy w bezinteresowną czujność swoich obywateli. Od końca bieżącego roku będą oni mogli w uproszczony sposób składać donosy na osoby nadużywające socjalu. Ułatwi im to specjalny serwis uruchomiony przez urząd ds. zasiłków socjalnych (SIRS). Co prawda życzliwi nic na tym nie zarobią, ale dla większości z nich nie będzie to stanowiło problemu. Jak bowiem twierdzi belgijska gazeta „La Libre Belgique”, która – nomen omen – doniosła o planowanej innowacji, głównym motywem działania tamtejszych informatorów jest zazdrość lub chęć zemsty. Już teraz belgijski urząd pracy (ONEM) otrzymuje miesięcznie 200 zgłoszeń na temat bezprawnie pobieranych świadczeń. Gdy udogodnienie zacznie działać, ten wynik zapewne znacząco się poprawi. A dla rządu może to być całkiem niezły zastrzyk gotówki, bo za wyłudzenie socjalu grozi nakaz zwrotu wszystkich pobranych świadczeń, a nawet grzywna w wysokości do 6000 euro.
Gdy chodziłem do przedszkola, a potem podstawówki, osoby uprawiające niecny proceder donosicielstwa nazywano „skarżypytami”. Było to piętno raczej bolesne, a w każdym razie utrudniające integrację z klasową społecznością. Na późniejszym etapie edukacji donos był prawdziwą siarą, na którą mogli poważyć się jedynie desperaci. W skrajny sposób donosicielstwo karane jest w kulturze więziennej i w ogóle kryminalnej. Nie chcę z tego wysnuwać wniosku, że obrzydzenie do kapusiów wpisane jest w ludzką naturę, ale faktycznie jest coś obślizgłego w osobach podlizujących się wyższej instancji lub nawet bez podlizu sprzedających tejże instancji swoich bliźnich. Być może wynika to z głęboko zakodowanej w strukturach umysłu wspólnotowej natury człowieka. I z głęboko zakodowanego przekonania, że jesteśmy ludźmi wolnymi, a władza – jaka by nie była – to zawsze ta druga strona barykady. Dlatego w pradawnych czasach, kiedy nie istniało jeszcze zatomizowane społeczeństwo, a ludzie potrafili ze sobą rozmawiać, spory rozstrzygane były w ramach wspólnot przez różnego rodzaju „rady starszych”. Ktoś, kto działał nie fair, musiał naprawić szkody lub był skazywany na banicję, tudzież inne kuku.
Dziś każdy z nas jest jest tylko maleńkim trybikiem w koszmarnej machinie społecznej, zarządzanej przez cwanych macherów, nad którymi stoją jeszcze cwańsi macherzy, nad którymi stoją jeszcze... – itd. Aż to wierzchołka tej koszmarnej piramidy. Im skuteczniej podszczuwają oni ludzi przeciw sobie, im więcej strachu i zawiści wtłaczają w nasze głowy, tym skuteczniej mogą nami manipulować i nas doić. Marzeniem władzy – również tej „demokratycznej” , bo władza ze swej istoty jest zachłanna na więcej władzy – jest stworzenie społeczeństwa Pawlików Morozowów. Czyli moralnych wykolejeńców, którzy – jak ów biedny dzieciak z radzieckiego kołchozu – nie zawahają się przed sprzedaniem „organom” nawet swoich rodziców. To jeden z wielu celów, do których władza zmierza taktyką maleńkich kroczków.
Pan Dobrodziej