Gdy powiedzieć „Kowalskiemu”, że za odpowiednią kwotę może zamówić sobie śnieg z deszczem – popuka się w czoło. A jednak. Nie tylko wojsko, ale również prywatne firmy od dziesięcioleci zajmują się modyfikacją pogody. Najczęściej stosowana technika to zasiewanie chmur. Polega ona na rozpylaniu jodku srebra lub suchego lodu w atmosferze. Są to tzw. jądra kondensacji, które wywołują reakcję łańcuchową zwieńczoną opadami deszczu lub śniegu. Fakt, taka usługa nie jest dostępna dla każdego, przede wszytkim ze względu na jej koszt. Jednak wydatnie korzystają z niej rządy, samorządy i rolni potentaci wielu państw, m.in. Stanów Zjednoczonych, Australii, Chin, Meksyku czy Rosji. Szczególnie często i bezceremonialnie robią to Chińczycy, którzy nawadniają w ten sposób obszary zagrożone suszami, lub rozpędzają chmury, jeśli nie chcą, by deszcz zepsuł im imprezę – tak było w przypadku Olimpiady w Pekinie w 2008 r. Podobną akcję przeprowadzili Rosjanie w 2011 r., przed defiladą w Dniu Zwycięstwa 9 maja. Operacja kosztowała 50 milionów rubli i polegała na ostrzelaniu chmur jodkiem srebra oraz pyłem cementowym z pokładu samolotów.
Modyfikacja pogody to miliardowy biznes, a zarazem temat budzący, łagodnie mówiąc, kontrowersje i rzadko podnoszony w mediach – jak większość spraw o istotnym znaczeniu. Eksperymenty meteorologiczne na większą skalę zaczęły się w latach czterdziestych XX w. Pierwotnie tego typu przedsięwzięciami zajmowało się wojsko. Największy rozgłos zyskał projekt Stormfury, prowadzony w latach 1962–1983 i skupiony na próbach kontrolowania cyklonów. Oficjalnie żywiołu nie udało się okiełznać, jednak już w 1965 r. armia amerykańska musiała się gęsto tłumaczyć przed Kongresem, gdy wybrzeże południowej Florydy zdewastował huragan Betsy. Z początku wojskowi uznali go za dobrego kandydata na „zasiew”, a gdy żywioł zrobił swoje, zaprzeczali jakiejkolwiek ingerencji w przebieg wydarzeń. W późniejszych latach znaczną część „branży pogodowej” przejęły prywatne firmy, takie jak Just Clouds, Weather Modification Incorporated, West Texas Weather Modification, North American Weather Consultants.
Jednak wywoływanie deszczu w celu nawodnienia gruntów rolnych lub rozganianie chmur na okazję propagandowej szopki na Placu Czerwonym to tylko jedne z elementów inżynierii klimatu – czyli prób kształtowania procesów meteorologicznych za pomocą zdobyczy nowoczesnej techniki. Skąd w ogóle pomysł, by pakować pieniądze podatników w tak karkołomne przedsięwzięcia? Do pewnego stopnia odpowiedzi na to pytanie dostarcza religia globalnego ocieplenia – powołana do życia w latach 70., na podmiankę dominującej podówczas doktryny globalnego oziębienia. Zasadza się ona (ta pierwsza) na przekonaniu, że globalne zmiany klimatyczne powodowane są przez człowieka, a konkretnie: przez nadmierną emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Koncepcja ta jest oderwana od rzeczywistości z kilku powodów. Wymieńmy dwa najbardziej wymowne: 1) CO2 stanowi jedynie 0,0385 proc. gazów w atmosferze i ułamek wszystkich gazów cieplarnianych (najważniejszy to para wodna); 2) dwutlenek węgla uwalniany jest głównie przez oceany i wulkany – przemysłowe „opary” to margines emisji CO2. Mimo to „ociepleniowcy” skutecznie rozpychają się łokciami w politycznym i naukowym mainstreamie. Dzięki agresywnemu lobbingowi doprowadzili oni do podporządkowania gospodarki ekoideologii i narzucenia państwom limitów na emisję CO2. Jednak mają oni w zanadrzu również bardziej bezpośrednie i inwazyjne metody oddziaływania na klimat – np. schładzanie atmosfery przez rozpylanie aerozoli siarczanowych w stratosferze, tzw. wybielanie chmur czy nawożenie oceanów związkami żelaza. Mało kto pyta publicznie, jakie skutki tego typu przedsięwzięcia mają dla coraz bardziej gwałtownych zjawisk pogodowych na całym świecie, a także dla naszego zdrowia. Naiwnością byłoby sądzić, że chemikalia rozpylane w przestworzach nie mają wpływu na gleby – a zatem żywność – a przede wszystkim powietrze, którym oddychamy. Warto się nad tym zastanowić, tym bardziej że na świecie wzrasta zapadalność na schorzenia układu oddechowego.
Niestety, inżynieria klimatu nie kończy się na podniebnych opryskach. W ostatnich latach coraz głośniej robi się o instalacjach elektromagnetycznych w rodzaju amerykańskiego HAARP, norwesko-szwedzkiego EISCAT czy rosyjskiej Sury. Te zespoły anten o gigantycznej mocy i szerokim spektrum zastosowania – od podgrzewania jonosfery po tomografię sejsmiczną. Za ich pomocą można stworzyć np. sztuczną zorzę lub analizować podziemne struktury. Stwarzają one również możliwości bardzo destrukcyjnego działania – co szczególnie ceni sobie wojsko. Jak zdradził William Cohen, sekretarz stanu USA, podczas wykładu na Uniwersytecie Georgii 27 lipca 1998 r.: „fale elektromagnetyczne mogą być wykorzystane do wywoływania zjawisk geofizycznych, takich jak trzęsienia ziemi, zmiany klimatu, wybuchy wulkanów i tym podobne”. Ta wiedza nie była zresztą wówczas niczym nowym. Już w 1976 r. Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję zakazującą sterowania pogodą dla celów militarnych – widać Zgromadzenie Ogólne było świadome, że taka możliwość istnieje lub niebawem się pojawi.
Czy dziś wciąż brzmi to jak fantastyka? Nawet jeśli – to już od dawna nią nie jest. A kto traktuje podobne informacje z niedowierzaniem, może się zastanowić, czy 10 lat temu spodziewał się, że niebawem będzie mógł porozumiewać się twarzą w twarz z osobą na drugim końcu świata przez małe, przenośne pudełeczko lub podejrzeć własny ogródek z kosmosu – a może nawet zobaczyć w nim siebie samego, smacznie drzemiącego na leżaku, nieświadomego bycia fotografowanym przez satelitę.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.