Imiona wskazujące na płeć odchodzą do lamusa – albo zyskują „ponadpłciowe” zastosowanie. W efekcie już niebawem za udział w pikiecie pod Europarlamentem spałuje nas starszy posterunkowy Alexis, a z klubu nocnego wyniesie nas za kołnierz wykidajło zwany Dakota. Całkiem zresztą prawdopodobne, że takie hece już mają miejsce. Imiona typu unisex, czyli właściwe dla płci obojga, są bowiem coraz bardziej trendy. Ashley, Beverley, Jamie, Robin, Shannon, Jordan – któż dziś odgadnie, czy to zespół baletnic z Broadwayu, czy szajka harlejowców terroryzująca mieszkańców Poughkeepsie?
Nowe prądy w imiennictwie to nie sezonowa moda, która wyparuje jak marcowy śnieg, tylko owoc ideologii neutralności płciowej (gender neutrality). Lub – szerzej rzecz ujmując – androgynii, czyli celowego zacierania różnic płciowych między ludźmi. Lodołamaczem rewolucji kulturowej – w tej i innych dziedzinach – od lat pozostaje Szwecja. Kraj niegdyś purytański, dziś pozbawiony nie tylko łaski wiary (ponad 80% Szwedów to ateiści), ale i – najwyraźniej – rozumu, stanowi obecnie poligon doświadczalny dla najbardziej wykolejonych pomysłów społecznych. Eugenika, przywłaszczanie dzieci przez państwo, „wyświęcanie” kapłanek lesbijek, plany likwidacji gotówki, neutralizowanie podziałów płciowych w komunikacji społecznej – te i inne wilgotne sny socjalistów znalazły, znajdują lub niebawem znajdą zastosowanie w państwie mentalnie zakorzenionym w prawie Jante. Jednak androgynizacja społeczeństwa to pomysł na postęp nie tylko w krajach Skandynawii, ale na całym Zachodzie, również w Wielkiej Brytanii i Polsce.
Świeży przykład: rada miejska w Brighton zadecydowała, że w toaletach publicznych na terenie miasta zniknie podział na kabiny dla kobiet i mężczyzn. Powód? Troska o komfort transseksualistów, czyli ludzi, którzy w pewnym momencie życia postanowili dosztukować sobie atrybuty płci przeciwnej, pozbyć się własnych lub jedno i drugie. Rada wyszła z założenia, że osoba stojąca w płciowym rozkroku w obliczu konieczności skorzystania z szaletu miejskiego byłaby skazana na konflikt decyzyjny, grożący psychiczną traumą. Zaiste – kobieta z penisem (lub mężczyzna z miseczką D), rozdarta wskutek konieczności wyboru między kółeczkiem i trójkącikiem, mogłaby z tej frustracji nie donieść, dokąd należy, lub wyrżnąć głowa w ścianę oddzielającą drzwi do jednopłciowych toalet. A w tych czasach to już solidna podstawa do pozwu o milionowe odszkodowanie za dyskryminację.
Polska, pod tym względem, nie jest aż tak do przodu. Rzesze rydzykowych ciemnogrodzian sabotują bowiem radosny pochód postępowców ku tęczowej przyszłości. Jednak czujność opornych mas łatwo uśpić, stosując taktykę małych kroczków. Dlatego polskie MSW – wykonując mały kroczek ku tęczowej przyszłości – przygotowało nowelizację ustawy o aktach stanu cywilnego. Przewiduje ona możliwość nadawania dzieciom imion niewskazujących na płeć – co obecnie jest zakazane. Niebawem na chodnikach polskich miast i gościńcach polskich wsi zaroi się więc od bobasów obrandowanych jako Fifi, Sasza czy Angel. Po kilku kolejnych kroczkach w stronę tęczy matki Polki – tak, jak obecnie matki Szwedki – zaczną wychowywać dzieci w przeświadczeniu, że płeć jest „konstruktem społecznym” i można się na nią zdecydować po osiągnięciu wieku dojrzałego. Fifi z gonadami męskimi pobawi się więc trochę lalką, a trochę plastikowym pistoletem – a gdy zdecyduje, z czego ma więcej frajdy, bez większego stresu wybierze sobie płeć. I utnie lub przyfastryguje, co tam trzeba.
Pan Dobrodziej