O problemach maszyny załoga dowiedziała się dopiero nad Warszawą. Z relacji kpt. Tadeusza Wrony, który pilotował awaryjnie lądujący na Lotnisku Chopina w Warszawie samolot LOT-u Boeing 767, wynika że od startu w Newarku, aż do Warszawy lot odbywał się bezpiecznie.
"Moment krytyczny pojawił się przy pierwszej nieudanej próbie wypuszczenia podwozia. Przerwaliśmy podejście do normalnego lądowania - relacjonuje Wrona.
Gdy podwozie po dwóch próbach nie wyszło i nie ustawiło się w pozycji opuszczonej załoga poinformowała kontrolera lotu o problemach i być może o konieczności lądowania awaryjnego.
"Mieliśmy od tej chwili około 40 minut. To był czas na szukanie rozwiązania" - dodaje Wrona. Kapitan przyznaje, że prób otwarcia podwozia było jeszcze w tym czasie bardzo dużo. "Raz po raz badaliśmy sytuację. Od początku przechodziliśmy jeszcze raz całą procedurę" - przyznaje pilot.
Usterkę wykrył i zasygnalizował komputer pokładowy. "Ja nie musiałem decydować, ani się zastanawiać czy wybierać inne lotnisko, kierowałem się instrukcjami. Usterka, którą wyłapał komputer była w instrukcji” - mówi Wrona. Zapytany o usterkę pilot powiedział, że chodziło o utratę płynów w jednej z trzech instalacji - nie wiadomo, z jakiego powodu - i spadek ciśnienia w instalacji "centralnej".
Kapitan przyznaje, że był zaskoczony problemami boeinga: "Leciałem tym samolotem z 500 razy i zawsze podwozie się otwierało" - mówi Wrona.
"Do końca wierzyłem, że to podwozie uda się nam wysunąć" - powiedział Wrona i dodał, że wcześniej nie miał tak niebezpiecznych sytuacji w powietrzu. "Jestem szczęśliwy, bo nigdy nie miałem kłopotliwych przypadków ani na boeingu, ani na poprzednim samolocie – przyznaje Wrona.
W ostatnich sekundach lotu, tuż przed lądowaniem Wrona myślał przede wszystkim o ludziach znajdujących się na pokładzie maszyny. "Musimy zadbać o to, że ci ludzie lecą z nami (...) i nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek błąd, czyli że kontakt z ziemią nie może być twardy" - powiedział Wrona.