Wysoko, coraz wyzej, czyli Pireneje i 3.298 metrow nad ziemia.
Plan byl prosty - piec dni na zdobycie szczytu Vingemale (3.298mnp). Jedziemy ze wszystkim co potrzeba na przezycie kilku dni w gorach, czyli zabieramy namiot, wyzywienie, ciuchy etc. Spakowanie i zmieszczenie sie w limicie 15kg nie bylo proste, zajelo troche czasu i wiele prob pakowawczych-rozpakowawczych, ale sie udalo.
Przylecielismy do francuskiego miasteczka Lourdes. Transport z lotniska zajal niecale pol godziny i kosztowal 2 euro – tzw „mistrzostwo swiata” - super cena. Kolejne 2 euro wydalismy na autobus z Loudres do Cauterets u podnozy Pirenejow i tam zaczelismy nasza wyprawe.
Kilkanascie kilo na plecach od samego początku nie było fajne i to do tego stopnia, ze odpuscilismy sobie zakup jakiegokolwiek alkoholu na nasza wedrowke, naprawdę było ciezko tachac ciezkie plecaki, a zreszta były tak zapelnione ze wcisniecie czegokolwiek było nie lada wyzwaniem, wrecz niemozliwe do wykonania.
Pierwsza noc spedzilismy na takiej polance u podnoza gor, przy rwacym potoku, którego odglos nie pomagal w szybkim zasnieciu.
Nastepnego dnia od rana padal deszcz, więc szybko poskladalismy namiot, zjedlismy sniadanie (same najciezsze porcje – zeby odciazyc plecaki), i ruszylismy w droge. Wedrowka jak to w deszczu nie była za wesola, ale powolutku poruszalismy się do przodu.
Szlak prowadzil wzdluz cieku wodnego, z którego dzien wczesniej pilismy już wode i dalej zylismy, więc doszlismy do wniosku,(dopiero po jakims czasie) ze nie ma sensu nosic wody zakupionej w sklepie, skoro mamy zrodlo na wyciagniecie reki!

. Z usmiechem na twarzach pozbylismy się butelkowanego balastu, ale pomimo tego plecaki nadal pozostaly bardzo ciezkie.
Po kilku godzinach zmoknieci dotarlismy do schroniska Refuge d'Estom nad jeziorkiem Lac d'Estom. Wiecie jak to jest kiedy macie już mokro w butach i pojawia się schronienie w ktorym mozecie się troche wysuszyc, no właśnie mielismy tak samo - radosc na twarzach, otwieramy drzwi, wchodzimy i...…..a tu nagle podbiega do nas jakas kobieta, wypycha nas z budynku, krzyczy cos po francusku, po czym orientuje się ze my w tym języku umiemy tylko powiedziec „bonjour i ooh la la” i mowi po angelsku zebysmy się rozebrali na zewnatz bo jej blota do chalupy naniesiemy! Kuzwa czy tak wyglada francuska goscinnosc?!

.
Rozebralismy kurtki, scignelismy buty i moglismy wejsc do srodka. W tym schronisku wygladalo prawie identycznie jak w murowanym przystanku PKS-u w malej miejscowosci. Beton, i to mokry, na podlodze, z cztery obskrobane stoly i kilka stolkow do siedzenia i w koncie jakiś bar.
Oczywiscie po tak goracym przywitaniu nie mielismy przyjemnosci zeby tam dlugo zabawic, ale ze względu na padajacy deszcz spedzilismy tam kilkanascie minut. Babka zaczela z nami rozmawiac (skad, dokad itp.), a jednoczesnie cos tam się jej gotowalo w kuchni i się jej to przypalilo. Alarm przeciw pozarowy umieszczony na suficie zaczal wyc, kobieta chwycila jakiś kij od miotly i zaczela napierdzielac po tym alarmie – malo co go nie rozpierdzielila. Pozniej obwinila nas za przypalenie się jej nalesnika bo zajelismy ja rozmowa. Mielismy już baby dość i szykowalismy się do wyjscia, ale na koniec Znajomy zapytal czy może nam nalac wody do butelek, oczywiscie nie było takiej mozliwosci i uslyszelismy zebysmy poszli za dom do strumyka, więc ubralismy buty, wyszlismy na zewnatrz, nabralismy wody i wrocilismy po plecaki do schroniska, a ze jeden (plecak) został na sali, więc weszlismy po niego w butach. Jak klientka to zobaczyla to myslelismy ze zejdzie baba na zawal – PLEASE NO, PLEASE NO, PLEASE NO!!! zaczela krzyczec.
Pod wieczor pogoda się poprawila i zaczelismy szukac miejsca na nocleg. Posrod glazow i kamieni znalezlismy kilka metrow kwadratowych suchego podloza. (patrz zdjecia) Jeszcze nigdy nie spalem w takiej scenerii. Brak slow zeby to opisac – mysle ze jakbym kiedys polecial w kosmos i wyladowal na jakiejs planecie to po tej nocy mialbym jakieś już doswiadczenie. Totalna pustka dookola, cisza, spokoj i piekno natury – „glowe rozszadza” w dwie minuty, albo jeszcze szybciej.
Noc była zimna. Ubralismy się w prawie wszystkie ciuchy, ale i tak było chlodno. Cos kolo drugiej, trzeciej w nocy musialem wstac za potrzeba i jak otwieralem namiot to się „zlamalo”wejsciowe poszycie – caly namiot był pokrty cienkim lodem, a na zewnatrz milon gwiazd, jasno jak w dzien, ksiezycowa cisza, troche strasznie, ale zajebiscie pieknie!!! To była jedna z tych chwil dla których warto zyc, warto podrozowac, marzyc, snic – warto wszystko. Moment nie do zapomnienia, tylko szkoda ze było za zimno by się rozkoszowac chwila dluzej.
Rano toaleta w stawiku – zimna woda zdrowia doda

. Sniadanie, zwijanie obozu i w droge. Po jakims czasie dotarlismy do schroniska blisko naszej gory i postanowilismy spedzic tam noc, zostawic część bagazu i na tzw „lekko” atakowac szczyt – fajnie brzmi, ale przypomne ze jestesmy amatorami gorskich wycieczek i „atakowanie szczytow” znamy z filmow o polskich himalaistach.
Samo wejscie do schroniska, po wczesniejszej przygodzie z francuska goscinnoscia, nie przyszlo nam latwo. Kolega się zdeklarowal ze ogarnie temat. Ja zostalem na zewnatrz z plecakami.
Tym razem okazalo się ze wszystko jest tak jak być powinno – ludzie mili, pomocni, usmiechnieci. Oczywiscie musielismy zdjac buty przed wejsciem do budynku, ale dla kazdego były przygotowane klapki na zmiane. Za nocleg zaplacilismy po 26 euro za osobe.
Po szybkim przepakowaniu postanowilismy wejsc na Vingemale. Powiedziano nam ze musimy mieć raki na poruszanie się po lodowcu i kaski, bo na szczycie jest dużo luznych kamieni i może być niebezpiecznie. Kaskow nie posiadalismy, rakow tez nie, ale mielismy chinskie „gumo-raki” kupione za kilka funtow portalu aukcyjnym.
Nigdy nie byłem na lodowcu, więc nie mialem o tym zielonego pojecia. Na kursie zimowym mowiono nam ze należy zachowac bezpieczenstwo, uzywac rakow, czekanow, uwazac na szczeliny i najlepiej zwiazac się lina w tzw trojkach – bezpieczniej.
Nas było dwoch, jeden z nas nigdy nie chodzil w rakach, linach etc, a na wyposazeniu mielismy raczki na oblodzone ulice w „wielkim miescie”, ale idziemy.
Po trzech godzinach, gubiac się kilka razy bo nie było oznaczonych szlakow, tylko takie „kupki kamieni” wyznaczajace droge, dotarlismy do początku lodowca.
Piotr pierwszy wszedl na lod i wiecie jak to czasem jest między dobrymi znajomymi. Jeden znajomy zaczyna chodzic po lodzie i widac ze cos mu nie za bardzo pasuje zeby isc po nim ponad kilometr w sprzecie który wogole się nie nadaje na tego typu wycieczki, ale nie powie ze wymieka i trzeba zawrocic, więc zwraca się do drugiego: „ Dla mnie ok, mozemy isc ale Ty jeszcze sprawdz co o tym sadzisz”.
Drugi ze znajomych wchodzi na lodowiec w chinskich gumo-rakach, które bardzo slabo się trzymaja zlodzonej powierzchni, wrecz się slizgaja. Rozglada się dookola, przed soba widzi kawalek gory lodowej która po jakiś stu metrach znika za horyzontem, więc konca jej nie widac i mowi: „Ja p#erdole, nie ide, ale jak chcesz to idz sam – ja tu poczekam”.
Na to ten pierwszy: „No to ja tez p#erdole, sam nie będę szedl”
Spedzilismy tam jeszcze jakiś czas, bo chcielismy wspiac się chociaz na 3000 metrow, ale brakowalo (wg naszych aplikacji) okolo 150m. Szkoda pomyslelismy i ruszylismy w droge powrotna. Idac tak sobie pomyslalem – kuzwa jestemy w Pirenejach, w miejscu gdzie snieg jest zawsze, więc w schronisku powinni mieć jakiś sprzet do wypozyczenia.
Mialem racje – mieli! Raki 7 euro. Sprawdzilismy prognoze pogody, tzn zapytalismy się kogoś z obslugi bo nie było tam zasiegu. Pogoda miala być swietna, więc zaplanowalismy ze rano robimy drugie podejscie.
Troche o schronisku – nieduze, kameralne, bez mozliwosci jakiegokolwiek dojazdu - jedynie podejscie piesze bądź tez „smiglo” czyli helikopter. Kilka rzeczy które były dla mnie nowe, a mianowicie brak cieplej wody – tylko zimna. Elektrycznosc pozyskiwana była z paneli slonecznych, więc musiala być reglamentowana. Ladowanie telefonow tak, ale tylko 10 minut na osobe. Smieci – nie było smietnikow. Wniosles do gory, zniesiesz na dol. Moim zdaniem te smieci powinni chociaz po czesci zabierac – można było kupic np. piwo, więc można by było zabrac smieci na dol, bo nie jest fajnie nosic kilka dni w plecaku puszke po makreli.
Podobalo mi się ze w tym schronisku kolacja była wspolna, tzn trzeba było za nia zaplacic, ale wieczorem wszyscy siadali przy jednym stole, jedli, rozmawiali, smiali się, pili i dobrze bawili. My niestety nie uczestniczylismy w tym, ponieważ mielismy swoje ciezkie jedzenie i cieszylismy się kiedy z kazdym dniem go ubywalo, robiac przy tym wolne miejsce w plecaku.
Rano zrobilem koledze szybkie przeszkolenie z chodzenia w rakach i po jakiś dwoch godzinach dotarlimy pod nasz lodowiec. Prawdziwe raki to prawdziwe raki. Bardzo dobrze się trzymaly lodowatej powierzcni. Dość sprawnie szlo nam poruszanie się po lodzie. Bylo kilka szczelin lodowych, do których nie chcial bym wleciec, ale na szczescie wszystkie były dobrze widoczne. Po dotarciu pod szczyt pozostalo jeszcze kolo dwustu metrow wspinaczki, nie było za stromo, ale trzeba było uwazac na spadajace kamienie. Znajomy szedl pierwszy walczac ze swoim lekiem wysokosci, a ja w dość sporej odleglosci za nim, starajac się zapamietac punkty do drogi powrotnej.
Udalo się wejsc!!! WOW!!! Moment na szczycie – mistrzostwo swiata to malo! Poziom endorfin – maximum. Widoki powalajace. Radosc, duma, szczescie i wszystko co najlepsze tancowalo w glowie!!! We are the champions, my friends!!!!
Po powrocie do schroniska, troche odpoczelismy i ruszylismy w droge powrotna. Noc spedzilismy u podnuza naszej gory niedaleko kolejnego schroniska – kolejne mistrzostwo swiata– patrz zdjecia!
Jak rozbijalismy namiot to obok nas dwoch staszych francuzow skladalo swoj bo mowili ze w nocy ma mocno wiac i będzie bezpieczniej spac w schronisku. Troche smiali się z nas ze jak tu zostaniemy to jak nas dmuchnie to w 5 minut znajdziemy się w miasteczku Cauterets. Faktycznie w nocy troche wialo, ale w porownaniu do wiatrow w Snowdonii to był lekki wicherek.

Rano przy sniadaniu nasi francuscy znajomi troche się zdiwili ze nas nigdzie nie”wywialo”

.
Czas na ostani dzien naszej wedrowki, czyli powrot do Cauterets. Caly dzien w pieknej scenerii pirenejow. Co chwile odwracalem glowe spogladajac na znikajace pomalu gory – jednym slowem zal było wracac. Piotr pobiegal troche za swistakami probujac im zrobic ladne zdjecie z bliska.
Wieczorem dotarlismy do miasteczka, a ze nie było już zadnego autobusu, więc noc spedzilismy pod namiotem.
Rano autobus do Lourdes (za 2 euro)

. Nawet nie wiedzialem ale w tym Lourdes znajduje się:
Największy we Francji i jeden z największych na świecie ośrodków kultu maryjnego i cel pielgrzymek, odwiedzany rocznie przez 6 mln osób z całego świata (w okresie od marca do października). Według nauki Kościoła rzymskokatolickiego 11 lutego 1858 r. przy jaskini Massabielle 14-letniej Bernadecie Soubirous objawiła się Matka Boża, przedstawiając się jej w miejscowym dialekcie: «Que soy era Immaculada councepciou» – «Jestem Niepokalane Poczęcie». W 1874 w tym miejscu ustawiono statuę Matki Bożej z Lourdes, następnie neogotycką bazylikę. Sama Bernadette Soubirous wstąpiła w 1866 roku do klasztoru Nevers, a w 1933 r. została kanonizowana. (cyt, wiki)
W Lourdes rozbilismy namiot (już na campingu) i poszlismy zwiedzac ten przybytek.
Osobiscie nie jestem osoba religijna, ale szanuje osoby wierzace.
Bylo tam mnostwo pielgrzymow. Glowna atrakcja turystyczna było przejscie przez ta grote w której (wg wierzen) mialo miejsce to objiawienie, jest ciekawym przezyciem. Niektorzy wierni w sposob calkowicie niekontrolowany, jak w jakims tehno transie, przyklejeni calym swoim cialem i wszystkimi konczynami przesuwali się po scianach tej jaskini.
Kolejnym ciekawym miesjcem było palenisko swiec, gdzie kazdy z wiernych mogl zapalic swieczke w jakiejs intencji, oczywiscie wczesniej za nia placac (za swieczke). Ceny były od 3 euro do 500euro za swiece! 500 euro, to jakbym chcial ja zapalic to musial bym sprzedac swoje auto (peugeot 106), jeden rower i jeszcze troche wyplacic z karty!
Ogolnie Francja jest super. Cieplo, usmiechnieci ludzie (poza jedna sztuka w schronisku gorskim), dobre wino i takie cos co jest tam w powietrzu ale ciezko to nazwac, ale jak się tam jest to czuc to bardzo wyraznie.
Same Pireneje są piekne, a przede wszystkim posiadają to cos co powoduje ze czujesz się tam szczesliwy i bezpieczny jak w domu, albo kolo niego. Cudowne uczucie tam być.
Koszty:
wiadomo dojazd
bilety autobusowe 4 x 2 euro = 8euro!
nocleg w schronisku 26 euro
wypozyczenie rakow 7 euro
camping 7 euro
Ogolnie wydalem cos kolo 90 euro, ale to na zakupy, wino, sery, wino i wino
Dyzio W Podrozy