Dziś dotarliśmy na ten wiszący kamień.
Mieliśmy pecha, ledwo dotarliśmy, a przyszła gęsta mgła.
Potem trochę popuscilo ale zdjęcia nie są rewelacyjne.
Ale całą drogę mieliśmy bajkowa pogodę.
Droga trudna, wymaga sporej kondycji.
Ja się starzeje, plecak zaledwie 10 kg, i były przynajmniej na pierwszym podejściu momenty że zastanawiałem się czy aby dam rade dalej skoro początek tak mnie sponiewierał.
Inna sprawa że Beata to na wyścigi leciała, jak bym trzymał jej tempo to kurde bym tylko kamienie pod nogami zapamietał.
No i cały czas mam przeszywajacy ból w kostkach po starych kontuzjach.
Wracając, w jednym miejscu coś źle stanolem tak że noga mi się ugieła z bólu i zanim dostawilem drugą nogę to zerwałem przyczepność i polecialem ze 3 metry na dupie w dół.
W pierwszym momencie myślałem że nie wrócę o własnych siłach, bo z bólu zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Ale po chwili się pozbieralem, wlazlem do potoku po kostki, oplukalem kurtkę z błota.
Zjadłem garść ibufronu i po kilkunastu minutach ruszylismy dalej.
Trochę mam spochnieta kostkę, i pulsuje.
Na korytarzu mamy maszynę do lodu, to będę okładał.
Coś mi się wydaje że na mnie przyszedł czas, że rolki, łyżwy, narty i tp oraz wysokie góry trzeba zaliczyć do przeszłości.
Szaleństwa z czasów młodości, skoki z dużych wysokości, dziesiątki urazów, setki kilometrów przedeptane po świecie
Na szczęście bez zerwan ścięgien,
Teraz wystawia rachunek.
Ech.
Idę wymoczyc swój zobolaly tylek.