MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii
Forum Polaków w UK

Przeglądaj tematy

K2 dla Polaków - Wyprawa Narodowa

« poprzednia strona | następna strona » | ostatnia »

Strona 5 z 10 - [ przejdź do strony: 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 ... 8 | 9 | 10 ] - Skocz do strony

Str 5 z 10

odpowiedz | nowy temat | Regulamin

darraj

Post #1 Ocena: 0

2018-02-08 18:41:14 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

K2. Denis Urubko opublikował mocny wpis na swoim blogu. 'Nie jesteśmy nawet w połowie drogi'
link
Moze byc nieciekawie.
Jak ktos chce to tu blog D Urubko,uwaga,po rosyjsku.

[ Ostatnio edytowany przez: darraj 08-02-2018 18:50 ]

"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

darraj

Post #2 Ocena: 0

2018-02-09 17:15:46 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

Ta gora,jest naprawde przekleta.Adam Bielecki uderzony spadajacymi kamieniami
Teraz R Fronia zlamal reke.

Jak tak dalej pojdzie,to nie bedzie mial kto zdobywc szczytu.
Do tego dochodza niesnaski pomiedzy wspinaczami.
A to opinia Leszka Cichego:
(Trzeba było przejść na łagodniejszą, klasyczną drogę. Teraz jest już za późno na zmianę. Ponadto potęgują się problemy. Ekipa zmalała z trzynastu do dwunastu osób, bowiem sprawy rodzinne wezwały do powrotu do kraju Jarosława Botora. Uraz jakiego doznał Bielecki wyklucza jego wspinaczkę na kilka dni. Do tego dochodzi niepotrzebny szum medialny. Koledzy zamiast się skupić na celu, to komentują wydarzenia, najpierw związane z akcją ratunkową na Nanga Parbat, a teraz z postępem działań na górze. Wydaje mi się, że psychologicznie wyprawa jest zakończona, ale... chciałbym się mylić - zaznaczył Cichy, który brał udział w czterech wyprawach na K2 - trzech latem (1976, 1982, 2005) i jednej zimą (1987/88).)

[ Ostatnio edytowany przez: darraj 09-02-2018 17:19 ]

"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

SweetLiar

Post #3 Ocena: +2

2018-02-10 00:20:14 (6 lat temu)

SweetLiar

Posty: 10986

Kobieta

Z nami od: 05-02-2015

Skąd: Lądek - Zdrój

Dziennik Wyprawowy Cz. IX

To już druga potyczka "naszych" z


GRAWITACJA
Po smoczym ogonie
O łuski ostre
Tnąc liny
Do góry brniemy,
Do łba
W ogień wiatru zbrojnego.
Bo o to tam w górze
Olimpijski zapłonął ogień.

Jak zdobyć tę Górę?
Nie wystarczy przybyć i zobaczyć, aby zwyciężyć. Trzeba się trochę pomęczyć, a zmęczeni i tak liczyć będziemy na łut szczęścia, na uśmiech losu, na ciszę wiatru. Jak sprawić, by jet stream zapomniał o tej i tak już zapomnianej przez ludzi i bogów dolinie?
Naszym orężem staje się cierpliwość. Lecz wrogiem płynący nieubłaganie czas. Tu wszystko się plącze, staje niejasne, do głosu dochodzą obawy i lęki, które musimy pokonać.
Trwa walka o kolejne metry Góry. W bazie wiatr przygina namioty do ziemi i gna z dołu tumany śniegu. Czekamy...
Jedni spędzają dni w Bazie, inni idą walczyć.
Gdy chwila wolna, ja piszę...
Nie zawsze jest refleksyjnie, dziś nie będzie... dziś trochę bardziej „in action”... czasem myślę, że takiego reżysera jak los, to nie ma, nie było, i nie będzie.
Noc.
Tak ciemna, że obudzony, nie wiem gdzie jestem. Ktoś mnie woła przez mrok... powoli wraca świadomość. Namiot. Woła Piotr, pobudka. Dziś nasza kolej. 5:00 rano. Macam wokół, szukam latarki... jest, i stała się jasność. Oszronione wszystko, zimno, -24. Własnym oddechem nachuchałem małą zaspę, obok śpiwora, to czapka pokryta białym kożuchem. Strzepuję śnieg i ze wstrętem zakładam ją na głowę. Wciągam kombinezon, buty, łapawice, kask... Pora. Pora wyjść z namiotu. Pada śnieg, ale tam w górze, gwiazdy. Dziwne. Bucham parą. Skrzy się oddech. Powoli człapię na śniadanie. W kuchni już czekają. Mógłbym z zamkniętymi oczami wyłowić z termosów owsiankę, jajko i naleśnika. Za dwa dni, po zejściu, muszę pogadać z kucharzem, przecież on nam robi na złość. Dręczy nas monotonią śniadania topionego w głębokim tłuszczu, na lodowcu podskakuje to w brzuchu jak piłka golfowa... nic to, co by to nie było, ląduje w brzuchu, smak ma małe znaczenie, jest ciepłe i ma w sobie kalorie. Jeszcze camel z herbatą, na plecy... i wio.
Dwa snopy światła, jak dwa pijane motocykle na bezdrożach. Wyruszamy z bazy. Patrzę pod nogi... szukam, węszę... jest! Mój przyjaciel lis. Uśmiecham się do świeżych śladów, wiem, że bezbłędnie powiodą mnie tam dokąd sobie wymyśliłem, do czarnego, smoczego ogona.
Noc czarna.
W świetle czołówki skrzy się pył diamentowy rozsypany po całym lodowcu, to ten puszek, co spadł z czystego nieba. Skrzy się, mruga, a my go depczemy tak brutalnie.
Na lodowcu trop lisa znikł. Nie. Nie skręcił, ani nie zawrócił. Po prostu... uniósł się w powietrzu? Ale wstał dzień, już widać naszą dalszą drogę, świt i czerwień na szczycie, gdzie ktoś zapalił olimpijski ogień, o który my, śmiertelnicy będziemy się zmagać.

Droga do c1
Gdy zaczęły się liny, zaczęła się żmudna, nudna praca. Jumar w górę, podciągnięcie, jumar w górę... przepięcie na kolejną linę, jumar w górę... gdy wychodzi słońce robimy się czujni. Tam w górze promienie ciepła są jak lewarki, podważają małe kamyczki, a te w objęciach grawitacji ruszają w dół, zabierając po drodze kumpli. Wprost na nasze kaski. Pierwszy świst, jak nadlatująca kula.
Paaadnij!
Kaamieeeń!
I tak do samego trawersu. Ostrzał trwa. Wyłączamy myśli skupiając się na nadlatujących kamieniach, na przepinaniu się na kolejne liny.
Lód staje się stromy, twardy. Ostrza raków zgrzytają jak nóż szklarza po lustrze... lustrze, w którym odbijają się żółte postacie. Lód zastępują rzęchy... śmiejemy się, że to nowa dyscyplina, rzęchtooling, dobrze, że za nami nie ma nikogo, spod raków fruną kolejne eskadry brzęczących, kamiennych kamikaze atakujących hordy Mongołów zmierzające ku Słońcu Japonii błyszczącemu na szczycie...
Po 6 godzinach docieramy do c1. 5950 m.n.p.m.

C1
Stroma, skalna grzęda, sam grzbiet smoka, a na niej małe placki, jakby ślady po wyrwanych łuskach. Na jednej z nich - nasz namiocik. Pomarańczowa kopułka przytwierdzona liniami do podłoża jak wariat do łóżka w najcięższym psychiatryku. Ani drgnie, może wiać i 100 na godzinę.
Wpełzamy do środka. Wnętrze wielkości małej beczki, żółte, lekko zaśnieżone. Gdy wyciągnęliśmy śpiwory i w kombinezonach wleźliśmy w nie, do namiotu nie dało się wetknąć szpilki, i jeszcze skos, zsuwam się na Piotra zgniatając go jak śledzia. No dobra, gotujemy...
Podwieszamy w przedsionku msr (palnik i butlę) i zaczynamy topić śnieg... nagle fruuuu, powiew wiatru, szarpniecie namiotem... i nasz msr odlatuje w 1000 metrową przepaść.
I właściwie razem z nim nasza dzisiejsza kolacja, jutrzejsze śniadanie, poranna kawa 3w1 i herbata, którą mieliśmy właśnie zaparzyć. I ulatują nasze plany. I wiem już: po zaschniętym gardle, po suchości oddechu w nocy, że rano będziemy schodzić. Niech żyje zgrabność :)

w c1: Piotr Tomala i Rafał Fronia
Zaszło.
Dlaczego słońce połączone jest z ziemskim piecykiem? Gdy zachodzi ostatni promyk temperatura spada w dół w tak nieprawdopodobnym tempie... natychmiast zamykamy śpiwory, ładujemy tam botki, rękawice, camele... puste co prawda, wszystko to co będzie potrzebne rano. Bo teraz... zaczyna się epoka lodowcowa. Szron, wystąp! I szron występuje. Oblepia wszystko. I z minuty na minutę powiększa się śnieżna zaspa w której leżymy. Najgorszy moment, w całym życiu, we wszystkich wyprawach: gdy garść szronu leci na twarz. Chusta zasłania usta, nos... no ale oczy, czasem czapka odsłoni ucho, a tu łup, szufelka szronu z lodem i śnieżnym puchem. A za chwilę to się topi i spływa na szyję, a jak zamek od śpiwora się zsunie... to zamarza i mamy szalik z lodu.
Połykamy zasypiacze, zaraz... kilka minut i wszystko nam zwiśnie, jak ten szron, porwie nas Morfi... 14 godzin, jako mumia balsamowana śniegiem. I mrozem.
Sen - niesen, to śpię, to się budzę. Bolą plecy, okazuje się, że akurat tam, akurat pod krzyżem musi tkwić kamień wielkości drogowego pachołka.
Czekam świtu, dnia, słońca... jak, jak, no nie wiem jak, ale jeśli nie nadejdzie... to się wścieknę. Nie mogę się ruszyć... bo spadają zaspy z nieba, z powały namiotu (nawet jak tam na zewnątrz słonce, to tu śnieżyca) nie mogę się nie ruszać, boli... ale wtedy skalny pachołek pod moją d... przewierca mnie na wylot.
Wreszcie obok porusza się śnieżna pryzma, rozsuwa się zamek zrzucając lodowe sople. I wyłania się głowa Piotra: wstajemy? Bo zaraz mnie szlag trafi... tak, wstajemy. Ale teraz wszystko po kolei:
1. Trzeba się otrząsnąć z zaspy... bo inaczej wyląduje w śpiworze.
2. Trzeba założyć wewnętrzne botki, są w śpiworze. Jeden z nas zwija się w kłębek w jednym kącie, a w drugim trwa walka, zakładanie botków i potem butów. Potem zmiana.
3. Trzeba zwinąć śpiwory, wcisnąć je do worków do plecaków, a są zaśnieżone i zalodzone, trzeba je znieść do bazy, wysuszyć.
4. Trzeba założyć uprząż, odpalić ogrzewacze, dociągnąć zamki...
Gotować przypomnę, nie musimy, msr nie wrócił w cudowny sposób z dołu.
A wszystko to w ośnieżonym pokoiku wielkości beczki.
Schodzimy. Od zakładania raków i wygruzowywania namiotu dłonie zmieniły się w dwa bolące, nieczułe sople.
Teraz zjazd.
Pyłówki suną w dół jedwabnymi strugami, a gdy powieje, wracają z powrotem bezładną masą, jakby słoń prychnął z trąby.
Lina za liną. Te luźne liny dają się łatwo okiełznać, wpiąć, te naszpanowane stawiają opór, są ciężkie, trudno zamotać węzeł zjazdowy. Stoi się w stromym lodzie, drżą zmęczone łydki, a każdy krok to potrącane, luźne kamienie, a na niższej linie dynda Piotr. Czujność sapera. Sapera, od którego błędu zależy nie własne, ale cudze życie. To właśnie jest partnerstwo w górach. Zaufanie. Łączymy się tu w pary. Ale nie ma klucza. Długi z Krótkim, Głośny z Cichym... ważne jest to coś, ta więź liny, która przekłada się na wszystkie sytuacje.
Przebijamy się przez morze rumoszu. W dół płyną kamienne salwy, ale tam nikogo nie ma. Tracimy czujność.
Po lodowym trawersie droga wiedzie na skalny ząb. A dalej dłuugi kuluar, do samego dołu.
Przepinam linę. Nade mną nie ma nikogo, a mimo to coś szumi, dudni. Odwracam głowę, dębieję.
Pędzi na mnie biała ściana. Potężna, jak z filmu o tanich efektach, sztuczna, nierealna, w ogóle tu nie pasuje. Ale pędzi, i wyje. Myśli zagłusza ryk. Myśli i mój krzyk: laaawiiinaaa!
Rzuciłem się w prawo, tam gdzie lód przechodzi w skały, jeden, drugi raz oplatam karabinek liną, kładę się, kulę, raki zabijam w lód a kask z twarzą wtulam w skalne załomy. Zamykam oczy. Sekunda, dwie... łup. Uderza we mnie pociąg. Jakbym wszedł pod wodospad, lecąca biała masa bębni, dudni, szarpie, czuję jak napierany śniegiem plecak zaczyna ciążyć, lina wrzyna się w dłoń, a kolejne kule śniegu łomocą w kask, głuchnę od huku. Wydaje mi się, że krzyczę, ostrzegam Piotra, ale nawet ja siebie nie słyszę, co dopiero On.
Kamienie; jeśli tam, w tej śnieżnej fali tsunami są kamienie... to już po nas.
Wuuu, duuu, buuu.... i nagle cisza.
Otwieram oczy. Niepotrzebnie. W ślad za szarżą śnieżnej huzarii pędzi bezładna masa pyłu. Nic nie widać, nic nie słychać.
Gdy w końcu odważyłem się wstać palcami odnajduję radio: Krótki, żyjesz? Krótki!
Jest, drze się zza załomu, zsuwam się w dół. A ze skał wstaje bałwan. Nie ma żółtego kombinezonu, twarzy... jest tylko oblepiona śnieżna postać z jakiejś horrendalnej kreskówki. Postać ociera twarz, wyłaniają się oczy i śmiejący się pysk. Rechotamy jak po wysadziu śnieżnego sracza w surrealistycznej komedii.
Puszcza stres... ufff.
Drżą kolana.
Schodzimy dalej wygłaskanym, idealnym zboczem kuluaru. Ale co chwila zerkamy w górę, ot tak, na wszelki wypadek, czy aby lawina nie ma jakichś braci... na dole sterty popkornu.
Białe kulki lawiny rozsypane po całym lodowcu, setki metrów w lewo, w prawo, na wprost, aż po zbocze Broad Peaka wszystko przetarte śnieżną ściereczką, która skryła nasze ślady, szczeliny, kopczyki.
Dolina z powrotem stała się dziewiczym lodowcem... ze śladami mego lisa.
Przebiegł już po lawinie? Rozglądam się... a może?
Dotarliśmy do bazy.
Anioł Stróż odetchnął, my też...
Raf
--

Tym razem wypadkowi uległ nasz Dziennikarz Wyprawowy Adam Fronia. Wygląda to tak, jakby Góra dała im dwa ostrzeżenia (tragedii na Nanga Parbal nie licząc), albo się wycofacie, albo wybierzecie inną drogę. Nie jestem sezonową himalastką to się i nie wypowiem, pozostawiając miejsca innym kanapowo-śniadaniowym himalaistom *THUMBS UP*





[ Ostatnio edytowany przez: SweetLiar 10-02-2018 00:38 ]

Tyle rzeczy kończy się tak niespodziewanie: pieniądze, urlop, młodość i sól.

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

darraj

Post #4 Ocena: 0

2018-02-10 08:46:28 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

Po pierwsze:
RAFAŁ Fronia,jeśli Adam to Bielecki.
Po drugie:
Nazywanie Leszka Cichego kanapo-śniadaniowym himalaistą,to nie błąd to ignorancja link,kto czyta ,nie błądzi.No cóż.powyższe przeinaczenia składam na karb,póznej pory i zmęczenia piątkowo-sobotniego.
"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

cris82

Post #5 Ocena: 0

2018-02-10 09:03:53 (6 lat temu)

cris82

Posty: 10563

Mężczyzna

Z nami od: 16-11-2014

Skąd: .

wyglada na to ze jedyny kanapowiec skomentowal to piszac ze" gora dala im dwa ostrzezenia nie liczac nangi "

: D

ogladalem ostatnio kilka ciekawych filmow k2 polnocna sciana czekajac na joe warto obejrzec
najlepsze ze szukalem ostatnio jednej ksiazki przegladam nasza mini biblioteczke a tam co?

moze za chwile uda mi sie wkleic z fona zdjecie jak nie to po prostu napisze tytul ale kto chce moze zgadywac juz teraz : P

niestety klops plik za duzy... a tytul to "no way down" o wyprawie na k2

[ Ostatnio edytowany przez: cris82 10-02-2018 09:08 ]

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

darraj

Post #6 Ocena: 0

2018-02-10 13:26:26 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

Zmiana drogi na szczyt:
Adam Bielecki‏
@AdamTheClimber
Obserwuj Obserwuj @AdamTheClimber
Więcej
Ze względu na zbyt duże zagrożenie spadającymi kamieniami rezygnujemy z drogi Basków. Powoli wracam do zdrowia i niedługo powinienem ruszyć do góry. Rafał czeka na śmigło..
>>> KOMUNIKAT <<<
10.02.2018

Ze względów bezpieczeństwa uczestników wyprawy zimowej na K2, z dniem dzisiejszym zawieszamy działalność górską na drodze Cesena/Basków.
O wyborze innego wariantu poinformujemy wkrótce.

Kierownik wyprawy
Krzysztof Wielicki

Wiadomosci z kanapy(po drugim sniadaniu przed obiadem).To pisalem ja ............
"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

SweetLiar

Post #7 Ocena: 0

2018-02-11 19:04:10 (6 lat temu)

SweetLiar

Posty: 10986

Kobieta

Z nami od: 05-02-2015

Skąd: Lądek - Zdrój



Dziennik Wyprawowy cz. X

ANATOMIA WIATRU
Wiatr – poziomy lub prawie poziomy ruch powietrza względem powierzchni ziemi, wywołany jest przez różnicę ciśnień oraz różnice w ukształtowaniu terenu... ble, ble, ble, tfuj, bleeee bełkot.
...
Na szczytach Tatr
Na szczytach Tatr
Na sinej ich krawędzi
Króluje wiatr
I ciemne chmury pędzi...
...
I nucę, z wiatrem...
...
Hej Hanno usłysz mnie
Wietrze wiej, w sinej mgle...
Zanieś moje słowa
Aż do Rużenberku...
...
Wiatr... to wiatr. Wieje, to liście z drzew spadają, albo śnieg z dachu, jeśli to zima akurat.
Liście, gnane ulicami jak koty uciekające przed psami, skłębione, najeżone. Wiatr... za oknem. Za domem w ogrodzie... gdzieś, gdzie trzcin połacie przygina do ziemi, gdzie marszczy lustra stawów i rozwiewa szale dziewcząt jak pierwszomajowe proporce... wiatr co dla wiwatu czapkę w powietrze porwie.
...
Ale tu, w środku czegoś co zwie się lodowcem Goldwyn Austen: nie ma okien, nie ma drzew, stawów i szalików, nie ma kotów ani psów. Jest jeden lis...
Ale jest również Wiatr. Albo wiatry, nieskończona ich ilość.
Król, Królowie niepodzielni tej krainy.
Wieje ciągle, bez przerwy, słychać go, je, ich. Ale gorzej, bo również go widać, i czuć.
Ile jest wiatrów? I jak u licha mam opowiedzieć Ci wiatr? Czy umiem?
Jeśli zamkniesz oczy, nie zobaczysz moich literek, nie, ale usłyszysz wiatr. A potem Go zobaczysz. Wewnątrz głowy... i przeniknie Cię dreszcz.
Wiatr kocha wolność.
Wolność wiatru... gdy niczym nieskrępowany gna z wiatrem w zawody, wtedy jest szczęśliwy, cichy. Lecz wystarczy najmniejszy opór, występ, ograniczenie... i wiatr ze złością zaczyna wyć, wygrażać, warczeć i zawodzić... i nigdy się nie poddaje.
Słyszę go, nie skrada się jak tchórz, lecz pędzi rozwiewając śnieżne włosy... zbliża się, jego radosny skowyt przeraża. Kulę się w czeluściach śpiwora... zaraz uderzy, zachłannymi ramionami obejmie namiot, potrząśnie nim i ryknie z całych sił: wuuuuuuu!
Teraz mnie ciemności nocy przeszedł dreszcz.
Najważniejsze, to nie oszaleć. Ale czym jest szaleństwo tutaj?
Wyciem wiatru?
Wiesz, co to jest wycie wiatru, wiatru którego możesz dotknąć i który to wiatr może dotknąć Ciebie?
...
Ile może być wiatrów? Nie, nie jeden...
Wiatrów jest sześć...
...
Wiatr pierwszy - to dzikie zwierzę. Namiot, sekunda ciszy. I nagle coś na niego skacze, potwór jakiś, szarpie się, jakby namiot był zrobiony z siatki, jakby się zaplątał w jego oczka próbując panicznie się uwolnić... rzuca się we wszystkie strony. Materiał błaga, rozpaczliwie próbuje nie dać się rozerwać, łopot, furkot. Nawet nie wiem czy to coś jest samo, czy w sidła uwięzienia wpadło całe stado czegoś, mniejszego. Nie wiem, ale czuję to, centymetry nad swoją głową. To coś wyje... i wreszcie, jakby linki krępujące szpony potwora puściły, skrzydła nie biją w materiał. On, one, ulatują, z wyciem, trwogą, złością. I zostaje szum.
Strumień ryżu sypiąc się na tropik jak szorujący po materiale ogon potwora. A potem kolejna cisza. Nie. To nie cisza. To dzwony w uszach. Gdy cichną... nie, nie ma ciszy, z oddali dochodzi ryk.
Wiatr drugi - niekończący się pociąg... Dudnienie... Po podkładach lodowych igieł lodowca jedzie pociąg wichru. Jet. Jet stream. Lokomotywa, jak taran prze i ryczy, a w ślad za nią niekończąca się wstęga wagonów. Uderzają, szorują, zgrzytają. Łomot. Zapętlony, jadący w kółko jak w dziecinnej kolejce, wyjący pociąg na wiadukcie drżącego lodu.
To ten wiatr, który szlifuje szczyty, tory rozpięte między wierzchołkami.
...I znów horda czegoś wpada na namiot. Szarpie...
Bo wiatry nie mają swej kolejności, hierarchii, porządku. Wiatr, to chaos…
Wiatr trzeci - gdy nadjeżdża metro a Ty stoisz, w otuleniu płaszcza w ciemnej norze stacji. To wiatr lodowcowy, niski, uderza z nienacka, słychać jak nadchodzi, gwiżdże o ostre lodowe żagle lodowca. Nadjedzie z pędem i tak samo przeminie zostawiwszy śnieżne zaspy i Ciebie w rozdygotaniu.
Wiatr czwarty - wodospad. Jest jak echo. Jak spadająca z wysokości woda. Słychać ją wszędzie ale nie dochodzi skądś, raczej znikąd, jest jak ćmiący ból zęba. Jest a go nie ma, bardziej go czuć niż widać, nie zaciąga śnieżnych pióropuszy, nie dymi ze szczytów.
Wiatr piąty - sunący piach lodową pustynią. Cichy, syczący jak wąż.
Pełznie po lodzie śnieżną mgiełką, przesypuje śnieg, niczym piach w dziwnej klepsydrze bez przewężenia. Powoli zasypuje dziury, ślady, szczeliny... szumi. Jak garść upuszczanego na szkło piasku z plaży.
Wiatr szósty - cisza. Zdarza się. Nastaje nagle, jakby coś wpadło do wody. Zniknęło, ale my dalej widzimy równe kręgi rozchodzące się w nicość. I dalej go słyszymy. To w uszach dzwoni cisza. Bezwietrzna chwila, w którą nie umiemy uwierzyć.
Sześć jest wiatrów, sześć: diabelska cyfra, bo to on, diabeł dmie w tę krainę jak w puzon, czy inną trąbę Jerycha... tylko nie robi tego dla zmyłki, dla odwrócenia uwagi. On to robi z pasją i zaciekłością. Wprost.
Gdy zamykam oczy widzę wiatr i te wszystkie narzędzia i czynności, które go naśladują...
Co mówisz? To wiatr naśladuje te odgłosy? A co to za różnica, powiedz.
…..
*Wiatr jak łopot flagi w święto narodowe.
*Wiatr jak trzepanie prześcieradła z okna w bloku z wielkiej płyty.
*Wiatr jak ciągnięcie po asfalcie wora pełnego... czegokolwiek.
*Wiatr jak uderzanie fal o skalisty brzeg.
*Wiatr jak gniecenie w dłoni celofanowej kulki.
*Wiatr jak spadający ze skały worek z aluminiowymi talerzami.
*Wiatr jak odrzutowy samolot, to lądujący, to startujący, to znów kołujący po pasie.
*Wiatr jak szum gazowego palnika, odkręconego na maksa.
*Wiatr jak dudnienie pełnej aut autostrady, gdy Ty zrobiłeś sobie przerwę w podróży i stoisz w kolejce do Maca.
*Wiatr jak trzeszczenie starego, spróchniałego drzewa wiszącego nad rzeką.
*Wiatr jak dźwięk lutlampy opalającej starą farbę na zabytkowych, drewnianych oknach.
*Wiatr jak buczenie robota wyrabiającego w kuchni ciasto na chleb, gdy Ty chcesz w spokoju obejrzeć mecz.
*Wiatr jak charkot odklejania taśmy klejącej z pudła, które właśnie przyniósł Ci kurier.
*Wiatr jak dźwięk wysypującej piasek ciężarówki na budowie
*Wiatr jak wolno obracające się wiertło, gdy kopią studnię głębinową.
*Wiatr...
*Wiatr...
I gdy zabraknie jednego z tych dźwięków, ze zdziwieniem wyłażę z namiotu... czyżbym ogłuchł?
Wiatr... huk... a może to lawina pędzi w dół zboczy?
Raf


Tyle rzeczy kończy się tak niespodziewanie: pieniądze, urlop, młodość i sól.

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

darraj

Post #8 Ocena: 0

2018-02-13 11:27:44 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

Wiesci z kanapy:

[Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera
5 hrs · Warsaw, Poland ·
13.02.2018 r.

Denis Urubko wrócił z rekonesansu. Osiągnął 6500m. Okazuje się, że jest trochę starych lin wymagające uzupełnienia.
Do góry dziś wyszli Marcin Kaczkan i Piotr Tomala oraz Amin i Fazal (pakistańscy tragarze wysokościowi ) celem zabezpieczenia drogi linami do C1 gdzie planują spędzić noc.
Rafał Fronia prawdopodobnie wyleci do Islamabadu. Czekamy na potwierdzenie.
Pogoda nie najlepsza. Pełne zachmurzenie i wiatr. Wg prognozy po południu powinno się poprawić.
KW]

[ Ostatnio edytowany przez: darraj 13-02-2018 11:28 ]

"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

SweetLiar

Post #9 Ocena: 0

2018-02-13 17:58:55 (6 lat temu)

SweetLiar

Posty: 10986

Kobieta

Z nami od: 05-02-2015

Skąd: Lądek - Zdrój


Dziennik Wyprawowy cz XI
(Ostatnia???)


POŻEGNANIE Z GÓRĄ...
Siedzę w Skardu, w hotelu, jak upuszczony kryształ, rozbity na niepoliczalną ilość myśli... bez internetu, z zepsutym piecykiem i mam +3 stopnie w pokoju i pierwszy raz od wielu dni jest mi zimno.
Coś we mnie zgasło…
Zgasło to, co grzało od środka, jak rozpadające się w reakcji atomy wodoru.
Napisałem kiedyś pod Broad Peakiem, że nadzieja zamarza ostatnia, chyba właśnie tu dotarłem, do tego miejsca gdzie jej już nie ma.
Jadę do domu.
Wyrzucony z Wyprawy przez Górę, która mnie opluła... i naznaczonego więcej nie chce.
Boli ręka, ale wczoraj, pakistański lekarz, facet wielki jak dom, a sądząc po tym jak wszyscy przy nim pokornieli oficer co najmniej w stopniu generała, dał mi taki zestaw kolorowych tabletek, że jeśli tylko zechcę, zaraz sobie polatam i w ogóle zapomnę, że mam rękę.
Ale to nie ręka boli najbardziej, a na to co boli nie pomogą pigułki, boję się, że po nich mógłbym wybuchnąć.
...
Jak to?
Dlaczego ja?
Dlaczego?
W głowie kłębią się myśli, z którymi nie umiem się pogodzić.
Ale jedno czego nauczyły mnie ostatnie dni, to to, że porażka za pięć minut może być ocaleniem.
Dlaczego?
Bo los lubi się śmiać...
Muezin nawołuje już od kilku minut. Allach Aghbar... głośniki są chyba tuż za oknem. Drżą szyby, drżę i ja wsłuchany w pasję, w wiarę absolutną, bezwiedną, szczerą, bez wątpliwości. Nie zasnę już... wracają tak świeże, ale już wspomnienia...
...
9 luty, 34 dzień BC.
Wyszliśmy późno, lazłem noga za nogą aby nie spłynąć potem. Za mną Krótki. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy połączeni kabelkiem jak dwa klony, co z tego, że nieudane bo tak różne z zewnątrz.
Staję, i w tej minisekundzie staje On, smarkam, a odgłos smarkania Piotra rozbrzmiewa z tyłu... taniec synchroniczny Obeliksa i Asteriksa hihi. Schylam się w odpoczynku opadając na kijku... zza mnie dochodzi jęk jego kijka skrzywdzonego ciężarem Piotra.
Rusza z nami Reksiu (nasz oficer) chce dotknąć ściany. Siedzi z nami pod górą już tak długo, że stał się przezroczysty, nie widuję go całymi dniami, a może znika, jest niewidoczny po prostu?
No nic, ruszamy, mamy iść we trzech. Rozglądam się, patrzę po łachach śniegu. Gdzie? Gdzie one są...
Ślady lisa... uff, są, a jakże, ale idą w poprzek, jakby mnie odciągały od Góry... a zawsze szedłem po nich... dziwne.
Nagle naszła mnie myśl, zburzyła rozważania o lisim tropie, kur... zapomniałem kasku... (gdybym wtedy zawrócił... 10 minut... Efekt Lodowego Motyla, jak niewiele może zmienić tak wiele, trzeba tylko wcześniej wiedzieć..., nie zawróciłem).
Radio, poprosiłem bazę, i kask zabrał oficer.
Dodreptaliśmy pod ścianę. Ale jakby na zaciągniętym hamulcu ręcznym, z trudem, z oporem. Ale nic, trzeba robić swoje, jest plan, jest robota. Dotarł i oficer, podziękowałem, ubrałem kask i ruszyliśmy w kuluar, a Reksio z powrotem do bazy. Brnęliśmy jak dwa żółwie.
Wyszło słońce i zaczęło nam rozpinać zamki w kombinezonach, zmieniać na cieńsze czapki i rękawice. Prawie pełzliśmy, a obok nas, po czarnych skałach... płynęły strużki pocącej się wraz z nami góry. Zima. 5800 m, a śnieg zamienia się w wodę. Cud większy jak w Kanie Galilejskiej.
Nie ma w nas spokoju.
Ale jest cisza.
Nie wieje.
Zerkam w górę, zerka Piotr, setny raz. Zaczyna się.
Leci pierwszy Kamikaze... frr, obok.
Słyszymy śpiew gwiżdżącego powietrza, które tną ostre krawędzie kamieni.
Kolejne metry, kolejne świsty, furkoty, grzmotnięcia granitu o granit.
Doszliśmy do zęba, zaraz zakręt w prawo, trawers i rzęchowisko...
Gdy kolejny, milionowy raz uniosłem głowę, zobaczyłem go.
Nie było świstu.
Po prostu leciał.
Padłem pociągając na lód Piotra a sekundę później wisieliśmy na linie uderzeniem oderwani od ściany. Zanim się połapałem o co chodzi, mózg wysłał wiadomość, impuls.
Ból!
Ręka.
Zaplątany w uprząż nie mogłem się ruszyć, a Krótki próbował dopytać: co się stało?
Pytał jak nakręcony: co jest? czy dostałem, gdzie? Jak to co się stało?
Zgarnąłem na siebie jego prezent urodzinowy. Pierwszy.
Powoli się ogarnęliśmy, bolało jak cholera, palce nie mogły utrzymać liny, odpiąć karabinka...gdy spojrzałem w górę Krótki pokręcił głową: to koniec, schodzimy, słyszysz? Słyszałem... słyszałem jak mi krew huczy we łbie, przy okazji zagłuszając zdrowy rozsądek.
Zaczęliśmy schodzić, co lina, co stanowisko, Piotr przepinał mnie na kolejny zjazd. Jak worek kartofli. I tak metr po metrze zsuwaliśmy się w dół.
W dół... aż z radia dobiegł wrzask: laaawinaaa!
Uciekajcie!
Spojrzałem w górę.
Nie, nieee, to nie może być prawda, to jaja, to żart. To... to... nie wiem co to. Ale czoło zapieprzającego białego potwora było nieprawdopodobne. Tam, w górze urwał się serak wielkości 10 Pałaców Kultury. Pieprznął w zbocze i rozbryzgnięty na miliard lodowych brył pchany grawitacją ruszył w dół.
Na nas.
Dwóch żółtych Minionków z jednym okiem czołówki gapiących się jak wół na malowane wrota i przyczepionych do takiej samej żółtej wstążeczki.
Piotr wypiął się i skoczył w skały, w dół, jak pantera, a ja za nim. Ale lina, do której byłem wpięty... ta cholerna lina trzymała i zawróciła mnie jak bungee z powrotem na dno kuliaru. Wstałem.
Lewa ręka bezwładna, na prawej łapawica, a na linie zakręcony karabinek. A na przeciw mnie 100 pociągów śmierci wypakowanych śniegiem i lodem, wprost na mnie gnała ściana, jak francuskie TGV na prostej.
Zębami zdjąłem łapawicę i niezdarnie odkręcałem karabinek, kawałeczek po kawałeczku: pół obrotu... a TGV jest o 500 metrów, kolejne pół obrotu: 300 metrów, pół obrotu... puścił!
Nie pamiętam jak znalazłem się na skałach, ale wiem, że tutejszy Michał Anioł, który wykuł swą wspaniałą dłonią szczelinę, w którą wpadłem zasługuje na moją dozgonną wdzięczność. Żaden Dawid, żadna Pieta nie ucieszyła mnie swym widokiem tak jak ta mała, wąska wnęka, dopasowana idealnie do mojego ciała, szczelinka, która zakryła mnie dokładnie tak, jak zamek w drzwiach zakrywa klucz. Tylko tam wlazłem, tylko przekręciłem się jak ten klucz klinując wewnątrz... i łupnęło. Nie jakoś mocno, nie jak ostatnio. Teraz to jakby ktoś we mnie dmuchnął. To tylko pyłówka, silna, ale pyłówka. Impet szedł dnem kuluaru, tam gdzie liny... pociągi pędziły z minutę, a gdy zrobiło się cicho, wylazłem z zamka, drąc się jak opętany, szukałem Krótkiego, wokół ciemno, zewsząd lecą śnieżne kulki...
Krótki! Krótki! Żyjesz?... tak, jest, wyłazi zza skał, biały, rozklekotany jak nieposkręcany model zabawki.
- Długi...twoja ręka... twoja ręka uratowała nam życie - mówi... tam, 400 metrów wyżej... wiem, tam łupnął o ząb skalny ten cały śnieżny bajzel.
Tak, to mój drugi prezent urodzinowy dla Piotra...
Przeżyliśmy.
Ale nie może być tak do jasnej cholery, że jak ta góra sobie wymyśli, że zrzuci lawinę, to my będziemy akurat stać w kuluarze i zbierać po dupach... no nie może!
Nie.
Schodzimy.
Adrenaliny mam w sobie tyle, że jestem jak pijany. Nic nie czuję, drżą kolana, ręce, lata szczęka i kask, uda... oo, boli udo... czyli wraca ból, ręka, zwisa jak zwiędnięty kwiat, a my idziemy do bazy, skąd idzie pomoc, a powietrzem leci wszędobylskie oko darkowego drona.
....
Baza.
Nafaszerowany prochami jak wielkanocny gołąbek z mięsem, z lekkim rozbawieniem patrzę jak mnie bandażują, zakładają szynę. Dopiero jak Snopek dotyka wielbłądzich garbów, które wyrosły mi na ręce drę mordę jak zarzynany i grożę, że za chwilę dostanie zdrową ręką w łeb.
Dzwoni telefon.
Dziennikarka pyta jak się czuję... wieści lecą jak światło, albo szybciej.
Świat już wie.
No właśnie: jak się czuje facet, któremu kamień przetrącił łapę, przez którego przyjechała lawina, po którego ma przylecieć heli aby go zabrać z imprezy o której marzył całe życie i który jest tak otumaniony, że właściwie nie wie co się wokół dzieje?
No jak?
Odpowiadam wszystkim, którzy nie słyszeli w TV: czuje się do dupy!
Nie będę przepraszał za to co powiedziałem. Jeśli ktoś nie ma w sobie dość empatii aby to zrozumieć, lub o to pytać w takiej chwili: trudno, niech mówi o mnie: że cham, prostak... nie dbam o to. Coś jest dla mnie zdecydowanie ważniejsze od tej opinii i to się właśnie skończyło.
I liczy się to, że przeżyliśmy.
Reszta... reszta to głupstwo :)
...
Wieje wiatr, wiatr nr 6.
Cisza.
Nic nie słychać.
Góra przegoniwszy mnie jak komara ze swego cielska zapadła w sen. Ja jednak spać nie mogę. Boli.
Od ketonalu robi mi się niedobrze, zapomniałem, że nie jadłem... od 24 godzin. Mosin, wstań i usmaż mi naleśnika, marzę... albo cokolwiek...
...
Minął dzień. Potem noc. To tabletka, to brrr zastrzyk. To telefon informujący, że chmury, że nielotna pogoda... ale nic nie trwa wiecznie i w końcu dwie zielone ważki pojawiły się nagle na horyzoncie lodowca, cichy warkot zwieszonych, węszących nosów śmigłowców.
Ląduje.
Śnieżny tuman okrywa mnie i czekających kolegów. Podbiegamy schyleni i sam nie wiem jak, wepchnięty do środka siedzę za pilotem. Ale w przelocie, pod nogami mignął mi rząd lisich tropów na śniegu... wiódł prosto do otwartego brzucha ważki...
Dwie łzy, zamarzające na rzęsach jak diamenty w kolczykach, niekończąca się chwila, gdy patrzyłem w uniesiony kciuk Krzycha, a pilot przełączał guziki.
I ta absurdalna myśl: kto Wam teraz chłopaki zaparzy rano kawę?
Ważka poderwała nos.
Lecz zamiast odlecieć, zabrać mnie w dół, albo w cholerę, to krążyła nad bazą, raz, drugi, trzeci... to zawracała, a potem zawisła nad naszym niemiastem jakby mówiła: widzisz? Przypatrz się uważnie, dla ciebie to koniec.
Oni tu zostają, a ty wyjeżdżasz, zostawiasz ich: nie jest ci wstyd, nie jest ci źle?
Jest.
Jest mi bardzo źle...
I runęliśmy długim ślizgiem w dół lodowca, a te dwie zamarznięte łzy razem z nami.
Nie stopią się zbyt prędko, o nie...
Concordia, Gore, Urdukas, Paju... tak szybko opuściliśmy lodowiec. Zbocza doliny Braldu zbliżyły się do siebie jak zamierzające klasnąć dłonie.
A niech, im szybciej tym lepiej. Nie wiedziałem, że te dwa diamenty nie będą ostatnimi... w dole wijąca się szara droga, Ascole, Shigar... szeroka rzeka plącząca się niezliczoną ilością koryt, wsie, dymy z kominów lepianek, dumne zapałki nagich topoli... brykające, czarne jak diabły yaki... i Indus. Błękitny jak nigdy.
A już po chwili Skardu.
Zaledwie godzina i ważka wypluła mnie jak pasożyta, na lotnisku, na betonowej płycie w ludzkim świecie... jakby to tu, a nie tam było moje miejsce.
Potem szpital, rentgen, ciepłe uśmiechy obsługi wojskowego szpitala, jedna diagnoza: do gipsu, kolejna... lepiej nie. I tak zostaje, obandażowany, usztywniony, obolały, zrezygnowany, brudny i zmarznięty jadę do hotelu... do pustego pokoju, w którym będę czekał na kolejny uśmiech pogody, która pozwoli mi wrócić do "siebie"... tylko muszę się szybko dowiedzieć, gdzie to jest.
Tam czekają bliscy, a tu Ona...
Nie, nie wygrażam losowi. Raczej składam mu obietnicę, że wrócę.
Bo choć K2 jeszcze wciąż dla Polaków, to już nie dla mnie.
Chłopaki, trzymajcie się tam.
Chmielu Łosiu jeden, myj kawiarkę zaraz po zaparzaniu, bo zamarznie, a Ty Krótki, częściej zadzieraj głowę w ścianie.
I pamiętajcie... inne góry przed nami. Czekam na Was Wszystkich na lotnisku.
Raf
Tyle rzeczy kończy się tak niespodziewanie: pieniądze, urlop, młodość i sól.

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

darraj

Post #10 Ocena: 0

2018-02-16 19:54:56 (6 lat temu)

darraj

Posty: n/a

Konto usunięte

Wiadomsci z kanapy:

Obrazek

[Denis Urubko, jeden z czołowych uczestników Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, zapowiada, że razem z Bieleckim spróbują zdobyć obóz III (7350 m n.p.m.) w ciągu najbliższych dwóch dni. Celem będzie jak najszybsza aklimatyzacja i rozeznanie terenu na wyższych partiach. Oczywiście zrealizowanie ambitnego planu uzależnia od pogody i dobrego samopoczucia.]

W piątek mimo niesprzyjających warunków pogodowych, spowodowanych silnym wiatrem, do obozu C1 (6000 m n.p.m.) dotarli Marek Chmielarski i Artur Małek.

[- W sobotę planowane jest wyjście dwóch zespołów w składzie: Janusz Gołąb i Maciej Bedrejczuk oraz Denis Urubko i Adam Bielecki - mówi Krzysztof Wielicki, kierownik Narodowej Zimowej Wyprawy na K2.]

[Kończy się czas na zdobycie szczytu K2. Nasi himalaiści wciąż wierzą, że ich wyprawa zakończy się sukcesem. Najpierw będą musieli przejść błyskawiczną aklimatyzację na coraz wyższym i bardzo trudnym terenie. Po założeniu obozu I - według alpinisty Pawła Michalskiego najtrudniejsze będą dwa fragmenty drogi. Pierwsze metry zaczynają się od nachylenia ok. 45 stopni, aby z czasem dojść nawet do 90. - Spiętrzenie skalne na 6400 m, bezpośrednio poprzedzające podejście do Komina House'a, na które trzeba się wspiąć do połowy wysokości, a następnie obejść lewą stroną. Dociera się wtedy do niewielkiej przełączki, na której niektóre ekipy rozbijają tzw. niższą dwójką (obóz 2). Paręnaście metrów wyżej zaczyna się śnieżno-lodowe podejście do formacji znanej jako Komin House'a, mniej więcej na wysokości 6500 m. Sam Komin jest na wysokości około 50 metrów i stosunkowo łatwy technicznie do pokonania, wisi nawet metalowa drabinka i mnóstwo starych lin poręczowych. Gorzej jest z wysiłkiem na tej wysokości. Po osiągnięciu kumulacji Komina, trzeba jeszcze pokonać dwa pola śnieżno-lodowe o nachyleniu ok 50 stopni - wyjaśnia Michalski.]

"We're all mad here" Mad Hatter

Do góry stronyOffline

Cytuj wypowiedź Odpowiedz

Strona 5 z 10 - [ przejdź do strony: 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 ... 8 | 9 | 10 ] - Skocz do strony

« poprzednia strona | następna strona » | ostatnia »

Dodaj ogłoszenie

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Ogłoszenia


 
  • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
  • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
  • Tel: 0 32 73 90 600 Polska,