Gdy pisałem, że dzień bazowy zaczyna się od otworzenia oczu, to dzień aktywny zaczyna się znacznie wcześniej.
No bo kiedy zaczynamy się wspinać? Czy wtedy, gdy raki i czekany dotkną lodu, czy może już wtedy gdy głowa i myśli zawładnięte zostaną tym co nas tam czeka?
Jest prognoza, a to ona wyznacza tryb, kalendarium i harmonogram wyjść, potem dopiero dopasowuje się nazwiska, zadania, cele i strategię.
Prognoza to wykres, sinusoida wiatru opracowana w kraju przez Michała, wznosi się usadzając nas w bazie i opada - rozpościerając nasze skrzydła. Jest więc na odwrót: profil w górę, my w dół, ale najbliższe dni to płożąca, zielona linia oplatająca rzędną 40-50 km/h a to oznacza, że głowy i myśli ruszają w ścianę.
Jesteśmy dobrani w zespoły, kierownik wyznaczył cele, omówił szczegóły.
Teraz sprzęt. Oprócz tego co umożliwia wspinanie: raków, czekanów, śrub, haków i innego żelastwa trzeba zadbać o bezpieczeństwo: radio, ogrzewacze, kaski, latarki, gps, okulary, krem. Trzeba coś jeść, pić. Ważny jest komfort cieplny, jak się ubrać na wspinanie? Wiatr, temperatura, trudności. Trudno mi sobie wyobrazić, że podczas wspinania będę się przebierał, bo za ciepło, bo za zimno, ubiór jest więc na cały dzień.
Na koniec sprzęt do zabezpieczenia drogi.
Lina. Nowoczesna, pleciona dynema, żółta jak piórka kanarka i tak samo lekka, ale nie bez wad. Trzeba ją odwinąć z 200 metrowych bębnów i poporcjować upychając do worków tak, aby w ścianie łatwo, jedną ręką można było wysuwać linę bez obawy poplątania jej. Dobieramy żelazo...
Więc jutro wymarsz...
Wszystko spakowane, więc i my pakujemy się do śpiworów a po nerwowej nocy - pobudka, trzeba założyć kombinezon, wcześniej na plecy camelbag z płynem, 2,5 l tego co kto lub: izotonic, herbata... izolowaną rurkę trzeba przełożyć nad ramieniem, ale tak aby nie wystawała, gdy rozepniemy kombinezony, inaczej zamarznie. Termosy... nie ma szans. To inna epoka.
Łapawice, nie radzę używać tych z 5. placami, to najprostsza droga do odmrożeń i choć wychodzimy z ciepłego śpiwora, odpalamy ogrzewacze chemiczne, osiągną sprawność wtedy, gdy my zaczniemy marznąć, trzeba o tym pomyśleć wcześniej.
Sprzęt wspinaczkowy do plecaka i na plecak, mikrofon radia w zasięgu dłoni, lekkie śniadanie hihihi zestaw jaja smażone, placek smażony, może omlet? Też ocieka tłuszczem. Zespół gotowy, wychodzimy, do pierwszych promieni słońca... i ile wyjrzy dziś, może 3 godziny.
Droga pod ścianę, pod wybrany wariant Cessena wiedzie moreną lodowca. Kamiennym piargiem, wśród osypujących się ostrych okruchów góry, może pół godziny? Potem dolina się rozszerza, z lewej ściana K2: schodzące na przemian skaliste żebra i lodowe kuluary, przepiękny, klasyczny jęzor z błękitnego lodu jakby czekał, aż jakaś ludzka mucha odważy się go dotknąć, wtedy niczym rosiczka, zamknie wspinacza lawiną...
Z prawej Północny Broad Peak, ściana lodu przechodząca w skalną piramidę zwieńczoną dymiącym wierzchołkiem. Kolosy zimą są jak wulkany zapalone płomieniem jet streama, pióropusze lodowych igiełek ciągną się za nimi długimi kilometrami, jak ogony komet przyklejone do szczytów.
Wchodzimy na lodowiec. Płaska, idealnie lodowa powierzchnia. Tylko zimą można przeglądać się w takim lodzie. Nie ma śniegu. Jednolita, mleczne lodowe jezioro, zastygłe. Ale gdy bliżej się przyjrzeć widać żyłki krystalicznego, przezroczystego lodu, można zajrzeć w głąb, w mroczną i zimną czeluść jeziora. Po powierzchni plączą się ciemniejsze smugi, jak żyły kryształu w skalnej masie. Widać tam zastygłe, uwięzione kamienie, bąbelki powietrza, skazy burzą ideał.
Lodowiec zaczyna się piąć, a jego sztywne cielsko pęka siecią szczelin, bruzd głębokich aż do czerni niewidocznego dna. Kluczymy: w lewo, w prawo, skaczemy na wskroś. Przed nami majaczy niewielki icefall a tuż przed nim, czarny grzbiet żebra Cassina, niczym plecy smoka z trójkątnymi, ostrymi wypustkami skał streczącymi z kręgosłupa potwora zalegającego zbocze wylewa się na lodowiec, to nasz droga.
Przywdziewamy nasze zbroje, niewielkie czekany, kolorowe chełmy, sprawdzamy radia, ostatni łyk tego co na plecach w camelu... i ruszamy, na walkę z potworem, którego głowa, rycząc i dudniąc schowana jest tam, daleko w górze. Więc celem jest łeb, a my stoimy dopiero na końcu ogona...
Początek jest łatwy. Podchodzimy piargiem zsypującego się śniegu, który potwór wstrząsnął z siebie niezliczonymi lawinami. Kolejne zespoły kładą liny. Łączymy je w ciąg poręczówek, kolejne metry, setki metrów liny. Po co, skoro jest łatwo? Łatwo jest wtedy, kiedy jest dobrze i łatwo. Gdy zacznie wiać 100 km wtedy bez liny, w zerowej widoczności... albo gdy zdaży się wypadek, albo po prostu - bo po linie, pomagając sobie jumarem jest łatwiej. I szybciej, a szybkość to klucz. Kolejne zespoły, więc wspinają się wyżej i wyżej ciągnąc za sobą linę, na końcu każdego odcinka, co 100, 200 metrów mocujemy ją do skalnej ściany hakiem, do lodu śrubą lub Abałakowem, albo szablą do zmrożonego śniegu, kolejną linę dowiązujemy do końca poprzedniej. I tak przez śnieżne pola, skalne prożki i lodowe uskoki pniemy się wyżej i wyżej, dziś my, jutro kolejni, jak w taśmociągu, zdobywamy kolejne metry góry. Gdy zimno, wiatr czy koniec lin które zabraliśmy kończą wspinanie, zaczyna się zjazd. Karabinek i zapleciona półwyblinka, i powoli, tyłem zsuwamy się w dół. Jedna osoba na jednej linie. Przepinka, kolejna lina, kolejna, następna. Wreszcie podstawa ściany. Można zdjąć oręż, zdeponować go w worze u stóp ściany. Teraz zmęczeni, ale lżejsi wracamy. Kamienne kopczyki wskazują drogę w labiryncie szczelin lodowca, jeszcze godzina i baza, a tam ciepła zupa, ciepły śpiwór... górę zostawiamy kolejnym zespołom, aż znów nasza przyjdzie kolej.
Raf