W wywiadzie dla "The Sun on Sunday" premier powiedział też, że lekarze podawali mu "litry i litry tlenu", aby utrzymać go przy życiu, w pewnym momencie prawdopodobieństwo podłączenia go do respiratora było 50 do 50.
- Był etap, kiedy dawali mi naprawdę sporo tlenu. Założyli mi maskę na twarz i dopływ (tlenu) stał się naprawdę spory. Przez długi czas dostawałem litry i litry tlenu. Ale w poniedziałek wszystko zaczęło się pogarszać. Zdałem sobie sprawę, że robi się poważnie, kiedy przenieśli mnie na intensywną terapię - opowiadał brytyjski premier.
Powiedział też, że wówczas lekarze zaczęli się zastanawiać, co zrobić, jeśli trzeba będzie ogłosić jego śmierć. - To była ciężka chwila, nie zaprzeczę. Mieli strategię radzenia sobie ze scenariuszem typu "śmierć Stalina". Nie byłem w szczególnie świetnej formie i wiedziałem, że istnieją plany awaryjne. Lekarze mieli różne ustalenia, co robić, jeśli sprawy pójdą źle - relacjonował Johnson.
26 marca testy wykazały u brytyjskiego premiera obecność koronawirusa, a ponieważ mimo izolacji symptomy nie ustępowały, 10 dni później został przyjęty do szpitala św. Tomasza w Londynie. Następnego dnia został przeniesiony na intensywną terapię.
- Trudno było uwierzyć, że w ciągu zaledwie kilku dni mój stan zdrowia pogorszył się do tego stopnia. Pamiętam, że czułem się sfrustrowany. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mi się nie poprawia - mówił Johnson. - Zadawałem sobie pytania: jak z tego wyjdę?.
Przyznał, że w tej sytuacji po raz pierwszy poważnie zdał sobie sprawę z własnej śmiertelności. Powiedział też, że choć wielokrotnie był w szpitalach, głównie z powodu kontuzji doznanych w czasie gry w rugby, cierpienie będące efektem Covid-19 przekracza to wszystko. - Złamałem nos, złamałem palec, złamałem nadgarstek, złamałem żebro. Złamałem prawie wszystko. Złamałem różne rzeczy, w niektórych przypadkach po kilka razy. Ale nigdy nie miałem nic tak poważnego jak to - przyznał.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.