Jest w tym ujęciu sprawy sporo sensu. Tym bardziej że nagrodą za zawodową elastyczność jest zastrzyk czasu w kwiecie wieku, czyli właśnie wtedy, gdy jest go najmniej, bo kredyty wciąż są niespłacone, dzieci jeszcze niedorosłe, w dodatku zaczyna szwankować kondycja i trzeba zacząć uprawiać cross-fit oraz wdrożyć nową dietę. W efekcie, gdy to zatrzęsienie problemów zwali nam się na łeb, wieku emerytalnego możemy zwyczajnie nie dożyć i cała tyrka na nic, bo składki zgarnie i roztrwoni państwo.
Zasadniczo więc zgadzam się z postulatami Carstensen, bo wydają mi się praktyczne i perspektywiczne. Uważam też, że przy odrobinie szczęścia nawet w zaawansowanej czterdziestoletniości można wypłynąć na nowe wody zawodowe. Ale w całej koncepcji dostrzegam nieprzyjemny osad związany z jej ultymatywnym charakterem. Chodzi o to, że model proponowany przez stanfordzką psycholożkę tylko chwilowo jest atrakcyjną opcją – bo na dłuższą metę opcją w ogóle nie jest.
Z prognoz McKinsey Global Institute wynika, że do 2030 r. co trzeci Amerykanin w wieku produkcyjnym będzie musiał zdobyć nowe umiejętności, żeby utrzymać się na rynku pracy. Statystyki dla innych krajów Zachodu są zbliżone. Przy czym nie chodzi o „skille” na poziomie nakładania zaprawy na kielnię, tylko bardziej zaawansowaną wiedzę, najczęściej zahaczającą o obszar IT. Powód jest prosty: automatyzacja i zastępowanie ludzi robotami. Wskutek tego procesu sytuacja na rynku pracy staje się na tyle „dynamiczna”, że w kwestii ustawicznego kształcenia niebawem będziemy na musie. W przeciwnym razie zaczniemy zasilać armię bezrobotnych.
Luźne podejście do pracy i nieangażowanie się w etat przed czterdziestką docelowo może więc nie być hipsterską stylówą, tylko domeną nowego proletariatu. Rosnącej rzeszy e-robotników, którzy nie mogąc liczyć na stabilną pracę, będą nieustannie poszukiwali drobnych okazji do zarobku, żeby zapewnić sobie minimum biologiczne.
To może jednak warto iść na ten etat, póki dają?
Pan Dobrodziej