Polka napisała za kratami książkę, jeszcze jej nie wydała, nie ma jeszcze tytułu, ale jej fragmenty są już znane. Jak pisze, przyczyniła się do śmierci Orsosa, kiedy to prowadzone przez nią auto wpadło do morza w South Quay w Arklow.
Podczas procesu padło, że Orsos był w niej zakochany po uszy, ona zaś w pewnej chwili miała już serdecznie dość jego zalotów i postanowiła go zabić. W książce Herda odrzuca te oskarżenia i nie może się pogodzić z wyrokiem. Pisze że czuje się odpowiedzialna za to co się stało, ale go nie zabiła. To był wypadek.
On doprowadził do śmierci
Gazeta „Sunday” cytowała fragmenty jej książki, pokazano też po raz pierwszy zapisy z kamer, na których widać, jak Polka wychodzi po wypadku z wody. – Nadal trudno mi uwierzyć w to, co się stało i to zaakceptować – pisze Herbda. – Często myślę o jego rodzinie, o torturach jakie znosi po jego śmierci, szczególnie w czasie świąt, przy okazji jego urodzin i dnia wypadku. Boję się nawet wyobrazić sobie, co czuje wtedy jego mama i inni bliscy.
– I choć jestem pewna, że ten wypadek nie wydarzyłby się, gdyby nie zaatakował mnie w samochodzie, to ja też popełniłam błędy. Powinnam zatrzymać auto, może wybrać inną trasę – dodaje.
Teraz, jak pisze, nie jest to istotne. „To ja prowadziłam i jestem odpowiedzialna za jego śmierć. W szczególności za to, że nie potrafiłam go uratować. Pozostanie to ze mną do końca życia. Nie ma dnia bym o tym nie myślała. Chciałabym bardzo, żeby on tu był. By nie zostawiał mnie z tym wszystkim. Czuję się za to odpowiedzialna, ale nie za morderstwo” – czytamy.
W maju Sąd Najwyższy tego kraju odrzucił apelację Herdy i podtrzymał wyrok. A podczas rozprawy sądowej oskarżyciel widział wszystko inaczej. Mówił, że sprawa była „ krystalicznie czysta”, to znaczy Herda umyślnie wjechała w morze, używając swojego Volkswagena Passata jako narzędzia zbrodni.
- Gdyby osiągnęłaby swój cel za pomocą młotka czy pistoletu, to nie miało żadnego znaczenia - przekonywał oskarżyciel. I przypominał, że Orsos wykazywał „śmiertelny strach” przed wodą.
Podnoszono, że wcześniej Polka miała powiedzieć, że Orson był swego rodzaju „stalkerem”, że narzucał się jej. Mówiła też o nim „Węgierski Cygan” oraz że wie jak „ oni traktują kobiety”.
Marta w niezatytułowanej książce pisze, że nigdy nie podejrzewała, że będzie skazana za zabójstwo. „Morderstwo nie pojawiło się w mojej głowie. To słowo zawsze mnie przerażało, nigdy nie trafiało do mego umysłu, nie wiem, jak można mnie z czymś tak strasznym wiązać. To nadal wydaje mi się fikcją. Chciałabym przez to wszystko przejść i dlatego muszę być silna, czasami jednak mnie tak to męczy, że nie wiem już, co robić”.
Niewinne zaloty…
O Orsosie napisała, że pierwszy raz spotkała go w hotelu w którym też pracowała. „Znaliśmy się dwa lata, ale nie były to bliskie relacje. Nigdzie razem nie chodziliśmy, to nie była romantyczna ani seksualna znajomość, nie było w tym
prawdziwej miłości. Przez pierwszy rok wszystko było spokojnie, miałam z nim i jego bratem przyjacielskie relacje. Wszyscy śmiali się tylko, kiedy mówił, że kiedyś zostanę jego żoną. Puszczałam to mimo uszu, bo wiedziałam, że to tylko żart. Po jakimś czasie jego odzywki stały się coraz bardziej nużące, kłopotliwe i coraz mniej zabawne”.