MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

05/03/2018 07:53:00

Felieton: Zdobywanie i zaliczanie

Felieton: Zdobywanie i zaliczanieWiększość pięknych osiągnięć godnych medali, podiów i statuetek wynika z niepięknych cech natury ludzkiej: potrzeby rywalizacji i chęci bycia lepszym od innych.
Napisałem „większość” a nie „wszystkie”, bo nie lubię dużych kwantyfikatorów. Zawsze – by użyć dużego kwantyfikatora – znajdzie się wyjątek, który podważy regułę, bo rzeczywistość jest cudownie bogata i ma w zanadrzu mnóstwo niespodzianek. W tym przypadku byłby to wyjątek chlubny, bo cokolwiek sądzić o ludzkich dokonaniach uświęconych medalami, podiami i statuetkami, z reguły nie przyświecają im cele zbożne ni aniele.

Piszę to w nastroju dosyć błogim, bo ostatnie dwa dni spędziłem w górach. Po górach nastrój mam błogi, bo gdy się ścioram, nawdycham świeżego powietrza, a i gardło naoliwię – organizm jest mi wdzięczny i zalewa mnie falami serotoniny. Bardzo lubię tę zależność i często ją wykorzystuję. Chadzam więc rozweselony po tych górach, zwykle w doborowym towarzystwie, i zwykle wszyscy weselą się razem ze mną. Tym razem od doborowego towarzystwa otrzymałem jednak naganę. Wszystko przez nie do końca przemyślaną trasę, która okazała się bardziej wyczerpująca, niż było to w planach. Pojawił się zarzut, że mam skłonność do harpagaństwa, co tylko częściowo jest zgodne z prawdą. Co prawda lubię się wysilić, ale przeważnie zachowuję w tym zdrowy rozsądek. Na przykład chętnie zrezygnuję z wejścia na górę, z której mógłbym spaść, nawet jeśli od szczytu dzieli mnie pięć metrów. Przykładowo – że się pochwalę – pięć metrów przed szczytem odpuściłem sobie Giewont (było to innym razem w górach), na który bez trudu włażą przedszkolaki. Wszystko przez zdrowy rozsądek.

Gdy odpuszczałem sobie Giewont, zadałem sobie pytanie: czy opyla mi się włazić na szczyt po to, żeby go „zdobyć”, jeśli istnieje ryzyko, że podwinie mi się noga i rąbnę głową w dół. Z jednej strony mógłbym później żyć w przekonaniu, że „zdobyłem” Giewont. Z drugiej – niewykluczone że mógłbym obnosić się z tym przekonaniem dopiero na tamtym świecie, gdzie takie rzeczy nie robią wrażenia. Prawdopodobieństwo wypadku nie było oczywiście duże, ale każdemu zdarza się słabszy moment, atak paniki i inne odchylenia od normy, więc po co kusić los? Wystarczy, że złamałbym sobie mały palec u lewej ręki, a przedsięwzięcie i tak – w mojej hierarchii wartości – byłoby nieopłacalne.

To podejście niewątpliwie różni mnie od Denisa Urubko, który postanowił samotnie zaatakować K2 – jeden z dwóch szczytów, które wciąż nie zostały zdobyte zimą. Urubko ruszył pod górę, z niewiadomych powodów nie informując o swoim przedsięwzięciu kierownictwa wyprawy. Następnie – zdobywszy, zamiast K2, nagłówki wszystkich portali – zawrócił, ale samo rozpoczęcie samotnej szarży na górę słynącą z ludożerczych skłonności i obnoszącą się z mianem „Góra Morderca” (za Wikipedią) wydaje się działaniem dosyć osobliwym. Z mojego mieszczuchowatego punktu widzenia działaniem osobliwym jest cała himalaistyka, czyli zdobywanie i zaliczanie trudnych do zdobycia miejsc m.in. po to, by móc odhaczyć ich zdobycie i zaliczenie, ryzykując po drodze zdrowiem i życiem.

Osobliwym nie znaczy złym. Od Denisa Urubko różni mnie w końcu nie tylko poziom zdrowego rozsądku, ale również odwagi, wytrzymałości, sprawności fizycznej, doświadczenia życiowego, cennej wiedzy na temat sztuki przetrwania i wielu innych fajnych rzeczy, których himalaiści mają pod dostatkiem, a ja w ilości namiastkowej. Ale nie znaczy też dobrym. W 1986 r. po drodze na K2 zginął Tadeusz Piotrowski, poza tym że himalaista, to również autor jedynej książki o tematyce wspinaczkowej, którą zdarzyło mi się przeczytać. W „Gdy krzepnie rtęć” Piotrowski opisał historię swojej wyprawy na Noszak. Rozpoczęła ona epokę himalaizmu zimowego – (pod)dziedziny, w której Polacy, jak to się mówi, zapisali się złotymi zgłoskami. Inspiracją do zdobywania szczytów zimą był fakt, że wszystkie ważne szczyty zostały już zdobyte latem i powtarzanie tych osiągnięć osiągnięciem już by nie było. Innymi słowy, trzeba było dowalić sobie trudności i zagrożeń, by zebrać oklaski i przejść do historii.

Piotrowski przeszedł do historii w 1986 r., wcześniej wskutek odmrożeń stracił kilka palców u nóg, co nie przeszkodziło mu wyruszać na kolejne wyprawy. Ja po lekturze jego książki utwierdziłem się w przeświadczeniu, że sprofesjonalizowany sport i pokrewne dyscypliny, w których kluczową rolę odgrywają klasyfikacje, rankingi, wyróżnienia i nagrody, nie jest dziedziną zdrowej waleczności, chwalebnego heroizmu i w ogóle rozsądnego stosunku do życia. Gdy człowiek oddaje się tak zwanej pasji, w której może uzyskiwać coraz większą sprawność, po przekroczeniu pewnego poziomu umiejętności zaczyna walczyć o uznanie – rywalizować z innymi „pasjonatami” o prymat w swojej dziedzinie. Dotyczy to zarówno himalaistyki, jak i biegów na 100 m, ale również walki o stołek ministra (polityka to też pasja, a ta w trosce o dobro publiczne – już szczególnie) czy starań o Nobla z literatury przez pisanie prozy „na czasie”.

Jest to zjawisko przykre, ale niespecjalnie zaskakujące. Rywalizacja wpisana jest w naturę ludzką i towarzyszy człowiekowi od momentu poprzedzającego poczęcie. W końcu na drodze do celu współzawodniczą już plemniki. Konkurencja jest także elementem ludzkiej fizjologii. Jak wykazują badania, o dominację w poszczególnych „niszach” walczą ze sobą komórki macierzyste. Chęć zwycięstwa, dotarcia do mety jako pierwszy, osiągnięcia jak najlepszego wyniku, zdobycia głównego lauru – nawet jeśli są udrapowane w powabne szatki kultury fizycznej lub duchowej, stanowią tylko przedłużenie pierwotnego instynktu rywalizacji, wyrastającego z walki o byt. To ponury mechanizm. Zakłada bowiem, że inny człowiek jest przeszkodą na drodze do celu i potencjalnym wrogiem. A jeśli może być sojusznikiem, to tylko w tymczasowym aliansie i w opozycji do innego wroga. Najważniejszy jestem ja i moje przetrwanie.

Sam również jestem ofiarą tego sposobu myślenia – wypływającego z otchłani podświadomości. Bardzo lubię zaliczać miejsca wypatrzone na mapie, nawet jeśli tylko te między 0 a 3000 m n.p.m. No i cieszę się, kiedy okazuje się, że mam w paszporcie więcej pieczątek niż znajomi.

Pan Dobrodziej
Więcej w tym temacie (pełna lista artykułów)

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze (wszystkich 1)

karina1234

82 komentarze

5 marzec '18

karina1234 napisał:

Ludzka pycha. Szukanie poklasku i fanfarow.

profil | IP logowane

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska