Dawno nie zaklaskałem do lektury tekstu na łamach „Gwiazdy Śmierci” (copyright: Grzegorz Braun), ale w świecie najlepszym z możliwych nawet michnikoidy potrafią mile zaskoczyć. Weekendowy serwis „Wyborczej” opublikował pożywny intelektualnie
wywiad z socjologiem dr. Przemysławem Sadurą. Rozmowa dotyczy sytuacji polskiej wsi i procesów zachodzących w niej od czasów transformacji, z uwzględnieniem wcześniejszych uwarunkowań. Padło w niej wiele stwierdzeń, z którymi sympatyzuję. Takich, z którymi nie sympatyzuję, jest niewiele, a do pewnej części trudno mi się odnieść z powodu braku wiedzy merytorycznej. Poniżej odniosę się to niektórych z tych pierwszych i użyźnię je własnymi makabrycznymi refleksjami.
Tym, co najbardziej użyźniło moją wyobraźnię, są akapity dotyczące – że tak to nazwę – przemian własnościowych. Sadurski mówi, że dziś jedyną formułą działalności rolnej przynoszącą zyski jest produkcja na dużą skalę, w maksymalny sposób eksploatująca zasoby. Jest ona „pompowana” dopłatami, z których najbardziej korzystają gospodarstwa wielkoobszarowe. Kasa z Unii trafia też do rolników indywidualnych, ale niekoniecznie animuje ich do działania. Również z tego powodu, że rentowność ich biznesów jest bardzo ograniczona – nie mogą oni konkurować z dużymi producentami
W kolejnym akapicie padają najważniejsze, moim zdaniem, spostrzeżenia tego wywiadu: „Z rolnictwem prowadzonym na wielką skalę wiąże się jeszcze inne zagrożenie: będzie ono przejmowane przez korporacje spożywcze, czemu sprzyjają międzynarodowe umowy handlowe CETA i – jeszcze niepodpisana – TTIP” – mówi Sadurski. I dodaje uwagę nie mniej istotną: „Podstawowy problem polskiej wsi polega na tym, że na jej funkcjonowanie wpływają globalne procesy ekonomiczne oraz polityka unijna właściwie bez udziału polskich decydentów. Należałoby wypracować sensowną wizję rozwoju rolnictwa, która mogłaby stać się przedmiotem ponadpartyjnego konsensusu."
Socjolog podsuwa kilka propozycji, ale w formie szkicowej, narzuconej objętościowymi ograniczeniami tekstu prasowego. Mówi m.in. o wspieraniu przez państwo rozwoju wiejskiej „klasy średniej”, promowaniu ruchu spółdzielczego czy uwielofunkcyjnianiu działalności rolniczej. Nawet jeśli sensowne, pomysły te napotykają na „opór materii”. Między innymi ruchy migracyjne, które polegają na opuszczaniu wsi przez ludność lokalną i zasiedlaniu jej (w stopniu nierównoważącym strat) przez ludność miejską, poszukującą mitycznej sielskości, ale często niezdolną sprostać trudom życia na roli.
Kondycję polskiej wsi znam do pewnego stopnia z bezpośredniej obserwacji, choć daleko mi do mianowania się ekspertem w tej dziedzinie. Spędziłem parę długich miesięcy na przyjemnym, sielskim, pardon, zadupiu na pograniczu województw wschodnich. Było ono przyjemne głównie dla mnie jako tymczasowego jego mieszkańca, który karmi kury dla frajdy, a nie z konieczności, bo z konieczności to pracuje przez internet na zapiecku, popijając bimber dla kreatywności. Jeśli ten wycinek z polskiej geografii i mojego doświadczenia jest reprezentatywny dla polskiej wsi, to całokształt nie rysuje się wesoło.
Polska prowincja przeżarta jest patologią, której fundamentem jest alkoholizm. Stanowi on żyzny grunt dla innych przykrości, o których momentami niezręcznie jest opowiadać. Ze wsi uciekają młodzi i zostają na niej starzy. Starzy piją, żyją z rent, do których zakwalifikuje ich każdy wiejski doktór, a gdy zabraknie na cukier i drożdże, dorabiają na lewo u miastowych, którym trzeba zbić płot lub wykopać rów do studni. Miastowi zjeżdżają, skuszeni telenowelową wizją polskiej wsi. Inwestują w działki lub działeczki, skupują nieruchomości, czasem udaje im się stworzyć ekogospodarstwo, czasem domek letni, czasem rzucają wszystko w pierony i wracają do swoich warszawek, gdzie im nie nawłazi gnój do butów. Lokalni nawet jeśli demonstrują patriotyzm, to ma on kruche podwaliny. Życie na roli wymaga pracowitości liczonej czasem w kilkunastu godzinach na dobę (najpracowitsi łączą pracę na traktorze z etatem w pobliskim mieście). Być może w okolicach dużych aglomeracji jest lepiej, bo płody ze szklarni i mleko od mućki można sprzedać hipsterom na targu z odpowiednią marżą.
Gdy popijałem bimber na granicy województw, miałem wrażenie, że przechadzam się po świecie, który powoli kona. Nawet wyobrażenie o zdrowej wiejskiej żywności okazało się iluzją, bo na polach króluje sroga chemia. Jeśli ktoś hoduje ekoowies, to właśnie miastowi – wyedukowani serwisami zdrowotnymi i zrażeni do toksycznej paszy dla ludzi. Chłop wylewa na pole to, co da największe plony i nie patrzy na skład Roundupu. Gdy dostanie odpowiednią ofertę, chętnie sprzeda ojcowiznę, bo jego dzieci z pewnością nie będą jej spulchniać broną. Na razie przejmowanie areału jest do pewnego stopnia hamowane przez nowe prawo gruntowe, ale wystarczy przegłosowanie władzy na bardziej „proeuropejską” bądź „liberalną”, by zmiany ruszyły pełną parą. Choć nie mam złudzeń, że również obecny gabinet jest zdolny do daleko posuniętych ustępstw wobec strategicznych sojuszników.
Jeśli nie dojdzie do rewolucyjnych zmian i ogólnochłopskiego zrywu moralnego, niedługo jedyną opłacalną formułą uprawy roli będzie stechnicyzowany, wielkopołaciowy agrobiznes. Małe gospodarstwa wpadną w ręce średnich, średnie – dużych. W ten sposób zostanie uporządkowane przedpole dla wjazdu globalnych korporacji zajmujących się produkcją na masową skalę. Traktaty wymienione przez Sadurskiego – lub ich przyszłe mutacje – prędzej czy później umożliwią zachodnim gigantom wysiew ziaren GMO, czyli produkcję żywności opatentowanej i stanowiącej „własność intelektualną”. Po tym jak polska wieś wyzionie ducha, staniemy się zakładnikami tych molochów – a instytucja miejskich targów spożywczych z żywnością dla ekohispsterów stanie się sielskim obrazkiem z przeszłości.
Pan Dobrodziej