To śmieszne, jak słowa kształtują rzeczywistość. I straszne zarazem. Sposób opisywania zjawisk modeluje wizję świata odbiorców tych opisów, wpływa na ich codzienne i bardziej dalekosiężne decyzje, co z kolei przekłada się na sytuację społeczną, polityczną i gospodarczą w danym kraju. To banał, ale taki, z którego na co dzień raczej nie zdajemy sobie sprawy – dlatego wykorzystuje go propaganda i cały przemysł politycznego PR-u. W dodatku, o ironio, bywa że robi to w słusznej sprawie.
Tak, uważam, jest w przypadku określenia „muzułmańscy najeźdźcy”, którego niedawno użył jeden z moich ulubionych europejskich polityków Viktor Orban. W wywiadzie dla niemieckiego dziennika „Bild” prezydent Węgier stwierdził: „Nie postrzegamy muzułmanów jako uchodźców. Uważamy ich za muzułmańskich najeźdźców”. Zaznaczam, że mówiąc o najeźdźczo-uchodźczej retoryce użyłem epitetu „głupia” w odniesieniu do emocjonalnych użyć tych pojęć. Jeśli używane są one z premedytacją, głupoty w tym nie ma – jest zamysł.
Dlaczego używanie terminu „uchodźcy” na określanie imigracyjnej fali jest głupie? Powód jest jasny, prosty i techniczny. Wyjaśniano go wielokrotnie, przypomina o nim również Orban. Cytowany przez „Bild” mówi, że osoby uciekające z ogarniętej wojną Syrii pokonują zwykle tę samą trasę: przez Turcję, Grecję, Macedonię i Serbię, po czym docierają do Węgier, gdzie koczują przez pewien czas lub przedzierają się dalej na zachód. Uchodźca to osoba walcząca o życie. Syryjczycy „wywalczają” je w bezpiecznej dla nich Turcji. Jeśli przedzierają się dalej, robią to dla poprawy swojej sytuacji życiowej, co czyni ich imigrantami ekonomicznymi. Proste.
Dlaczego używanie terminu „najeźdźcy” na określenie tego zjawiska jest również – choć nie w równym stopniu – głupie? To także proste. Zdecydowana większość osób przedzierających się na zachód to ludzie w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Jeśli jesteśmy w stanie zrozumieć zjawisko chytrej baby z Radomia – a powinniśmy, bo chytra baba z Radomia to komponent osobowości każdego z nas – powinniśmy z łatwością zrozumieć „parcie na Zachód” ze strony ludzi, którzy każdego dnia walczą o lepsze warunki bytowe. Walczą, bo mieszkają w krajach rozpiżdżonych przez amerykańsko-izraelską politykę demontażu państwowości na Bliskim i Środkowym Wschodzie – i to ona stanowi źródło problemu, a nie Ahmed z Hassanem, którzy do niedawna sprzedawali prażone kasztany na kramie w Damaszku.
Nie chodzi tu tylko o Syryjczyków, którzy w Turcji „przeistaczają się” z uchodźców w imigrantów ekonomicznych. Zachodnia rzeczywistość to pokusa dla większości mieszkańców Północnej Afryki czy krajów Lewantu. Tak duża, że są w stanie zaryzykować dla niej życie. Naprawdę niemądrze jest ich za to winić, szczególnie mając na uwadze to, z jakimi apetytami Polacy wyjeżdżali do USA w latach 90. czy do UK i innych „rajów socjalnych” w latach dwutysięcznych. Również przymiotnik „muzułmański” w określeniu „muzułmańscy najeźdźcy” należy traktować z ostrożnością. Większość uciekinierów z półdzikich krajów południa ma Allacha w podobnym poważaniu, co większość nominalnych katolików znad Wisły Pana Boga. To po prostu składnik ich obyczajowości i świata wyobrażeń, który wynieśli ze swojego otoczenia kulturowego.
Dlaczego zatem Orban ma słuszność używając sformułowania „muzułmańscy najeźdźcy”? To również proste, choć może nie do końca oczywiste. Imigranci ekonomiczni, gdy zapewnią sobie dach nad głową, zaprowiantowanie i jałmużnę socjalną, uświadamiają sobie, że to za mało do szczęścia. Z powodu wykorzenienia i nieprzystawalności do odmiennych warunków społeczno-kulturowych ulegają frustracji. Potrzebują stałego punktu odniesienia, wspólnoty kulturowej, osadzenia w świecie wartości bliskim temu, w którym wyrośli. To żyzny grunt dla islamu właśnie – często w jego wypaczonych formach. Trochę na podobnej zasadzie, jak polski katolik chętnie wraca na łono Kościoła, gdy w jego życiu zagości „trwoga”.
Formalnie rzecz biorąc, afrykańsko-azjatycka biedota napływająca do krajów UE to po prostu biedota. Jeśli nawet ISIS i inne organizacje przemycają w jej gronie islamskich żołnierzy i rozsadników islamistycznego terroryzmu, to trudno winić za ten proceder wszystkich poszukiwaczy lepszego życia. Rzecz jednak biorąc efektywnie, znaczna część tej biedoty to „muzułmańscy najeźdźcy” – by się ładnie wyrazić –
in potentia. Ten potencjał jest znaczący, bo ci biedni, słabo wykształceni osobnicy mają ograniczone zdolności adaptacyjne w nowej rzeczywistości kulturowej. W rezultacie są bardziej skłonni (i zdolni) odtwarzać wzorce wyniesione z rodzimej kultury – nawet jeśli dotychczas zaniedbywali walenie czołem o posadzkę w kierunku Mekki – niż uczyć się tolerancji dla małżeństw homoseksualnych czy szacunku wobec kobiet w mini.
Na dłuższą metę imigranci ekonomiczni z islamskiego obszaru kulturowego stanowią żywioł wrogi, zagrażający zarówno pozostałościom europejskiego chrześcijaństwa, jak i europejskiemu tolerancjonizmowi. Dlatego nazywanie ich najeźdźcami, między innymi po to, by podkreślić fatalne konsekwencje brukselskiej polityki społecznej, jest – przykro mówić – w pełni uzasadnione. A przynajmniej równie bardzo, jak nieuzasadnione jest nazywanie ich uchodźcami.
Pan Dobrodziej