Ich rodzice zachowali inne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy mimo pustych sklepowych półek, Święty Mikołaj zawsze był hojny, a pomarańcze i banany były rarytasem. Czterdziestolatkowie z Wysp, ale wychowani w Polsce, wspominają czasy dzieciństwa i Mikołajki, wówczas gdy do sklepów ustawiały się długie kolejki, a łakocie i żywność były na kartki. Mówią, że o czekoladzie można było tylko pomarzyć, a dzieci zbierały srebrne i złote folie po łakociach, które rodzina od święta wysłała z zagranicy lub rozdawał je ksiądz w lokalnej parafii, w ramach darów. Jednak Mikołaj zawsze miał worek pełen prezentów.
- To było absolutnie niezwykłe. Nie było niczego. Opowiadam o tym mojej córce, a ona nawet nie potrafi sobie wyobrazić takiej sytuacji, że w kolejce stoi się kilka godzin, aby kupić papier toaletowy lub dwie pomarańcze, którymi trzeba będzie podzielić się z rodzeństwem. Zapach cytrusów do dzisiaj kojarzy mi się z najpiękniejszym czasem świąt, z dobrobytem, bo to było wydarzenie, że w podarunku otrzymywało się pomarańczę lub banana - wspomina Agata Mazurek.
Wszystko miało urok...
Było biednie, ale dzieci były szczęśliwe - uważają respondenci Mojej Wyspy, którzy są zdania, że milusińscy mieli wszystkiego mniej i potrafili się długo cieszyć z rzeczy małych. Kto dzisiaj ma zabawkę z dzieciństwa? - pyta Agata Mazurek, która przechowuje kilka lalek z najmłodszych lat. - Są stare, z porcelanowymi głowami, mają kołtuny we włosach, ubrania ze starych rajstop i nieudolnie lakierem pomalowane paznokcie i usta, ale mają ponad 30 lat. Pamiętam kto mi je podarował, jedną z nich - Krysię - przyniósł właśnie Święty Mikołaj. Miałam pięć lat - opowiada Mazurek.
- Pamiętam jak robiliśmy paczki dla siebie wzajemnie w szkole. Każdy przynosił co mógł. Niektóre były bogate, a niektóre strasznie biedne. Dzisiaj dzieci wyczekują wyszukanych prezentów, ale dla mnie pomarańcza znaleziona w paczce była prawdziwym skarbem. Nikt nie wymyślał zabawek. Otrzymywało się książki, kredki, kilka cukierków, orzechy włoskie i jabłka. I to wszystko było takie ważne, wyjątkowe. Szynkę jedliśmy tylko w Boże Narodzenie, ale wszystko miało swój urok i smak. Boże Narodzenie to był czas, kiedy gasły spory. Wizyta Świętego Mikołaja stanowiła wydarzenie na miarę całego osiedla. Wyczekiwaliśmy go z nosami przyklejonymi do szyb okien. Mój brat się go bał, po prezent wysyłał mnie. Śpiewałem dwie piosenki i mówiłem dwa wierszyki za siebie i za niego - mówi Adam Bednarek.
- Tam skąd pochodzę, z Tarnowskich Gór, w grudniu zawsze już był śnieg. Nie jakiś tam marny, słabiutki, taki, który ledwo co spadnie, a już topnieje. Leżał solidny, zalegał na chodnikach i parkanach, prószył kiedy chodziliśmy w adwencie na roraty. Gdzie, jak nie właśnie w kościele spotykaliśmy Świętego Mikołaja, a całe wydarzenie organizował proboszcz. Był srogi, ale lubił dzieci. Za Mikołaja przebierał się organista, zakładał biskupi strój. W worku miał dla nas prezenty, najczęściej słodycze, które proboszcz zdobywał specjalnie na ten dzień z darów. Któregoś roku przyniosłem do domu prezent dla rodziców. Żółty, a właściwie pomarańczowy, spory kawałek sera w kształcie prostokąta, który był zamknięty w kartonowym pudełku. To była zdobycz, bo w sklepach sera przecież nie było. Mama obdzieliła tym kawałkiem całą rodzinę, wszystkie ciotki i babcię - wyjaśnia Marek Tokarczyk.
Z worka po ziemniakach
- Mikołaj odwiedzał nas w przedszkolu, za Mikołaja przebierał się sąsiad, ojciec mojej koleżanki z podstawówki. Miał strój z zasłony i brodę z waty, na nosie duże plastikowe okulary. Dzisiaj dzieci przestraszyłyby się takiego dziwoląga, ale wówczas wszyscy garnęliśmy się do niego na kolana i z niecierpliwością wyczekiwaliśmy na to, co wyciągnie z worka, takiego po ziemniakach, tylko że zawiązanego czerwoną kokardą. Rodzice Wandy osiągnęli szczyt kreatywności szyjąc ten strój z niczego. Zresztą potem był on pożyczany na liczne imprezy mikołajkowe w Miejskim Ośrodku Kultury. Spotkania z Mikołajem organizowane były w zakładach pracy rodziców i wtedy otrzymywaliśmy paczki. Najczęściej żywnościowe, chociaż pewnego razu otrzymałam małą drewnianą lalkę w czerwonej sukience i kapeluszu w tym samym kolorze. Matko, jakie to było szczęście. Podobnie, jak szczęściem było dostać nowe ubranie. Buty kupowało się rzadko, kozaki nosiłam po starszej kuzynce, z których ona wyrastała. A tę lalkę przyniósł mi o 10 lat starszy kuzyn. Nie wiem, skąd pochodziła, ale pamiętam jak wielką radość mi sprawiła - wspomina Beata Wdowiak.