Oglądałem niedawno posiedzenie komisji sejmowej dotyczące nowelizacji ustawy o mikroorganizmach i organizmach genetycznie zmodyfikowanych. Wiem, nie brzmi to ekscytująco. Ale zapewniam, że temat jest – a przynajmniej powinien być – bardziej emocjonujący niż wszystkie teleshow Polsatu.
Co sądzisz o uprawach roślin GMO?
Gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Polska jest jednym z ostatnich „mateczników” w miarę naturalnej żywności, której spożywanie nie niesie ze sobą trudnych do przewidzenia skutków zdrowotnych. To, jak długo nim pozostanie, zależy m.in. od odporności jej adminów (tzw. rządu), na presję międzynarodowych szantażystów. Postanowienia zawarte w projekcie nowelizacji wspomnianej ustawy pokazują, że nasza kadra zarządzająca nie straciła zupełnie morale – ale musi iść na ustępstwa, które przyspieszają genetyczną ofensywę.
O tym, jak duża jest presja GMO-wego lobby, przekonuje nawet pobieżny rzut oka na „ewolucję” tej ustawy. Została ona uchwalona w 2001 r. przez rząd AWS i zawierała bardzo surowe zapisy wymierzone w żywność i nasiona GMO. Przepisy zakazywały „uwalniania” organizmów genetycznie modyfikowanych w Polsce, przy czym pojęcie „uwalniania” obejmowało wówczas obrót, czyli handel. Wyjątkiem od reguły był obrót za zgodą ministra środowiska po przeprowadzeniu restrykcyjnych badań dotyczących bezpieczeństwa organizmów GMO, a raczej zagrożenia, jakie mogą stwarzać dla lokalnego środowiska. Co istotne, za uwalnianie GMO przewidziana była względnie wysoka kara – w wariancie maksymalnym wynosząca dwanaście lat więzienia.
Liberalizację prawa anty-GMO-wego wymusiło zalecenie Komisji Europejskiej, wydane w lipcu 2003 r. A przynajmniej próbowało wymusić. Unici zażądali, by Polska dopuściła „współistnienie” upraw genetycznie modyfikowanych i niemodyfikowanych, na podobnej zasadzie, jak kraje „starej” piętnastki. Zasada ta przewiduje, że państwa członkowskie mogą uprawiać rośliny GMO, na które wydano odpowiednie pozwolenia, a jednocześnie tworzyć na swoim terytorium strefy wolne od roślin GMO. Takie postawienie sprawy otwiera jednak kraje UE na stopniową inwazję organizmów genetycznie modyfikowanych. Strefa wolna stanowi hamulec prawny, który umożliwia spowolnienie tego procesu, ale nie całkowite jego zatrzymanie, co pozwoliłoby na zabezpieczenie lokalnego ekosystemu. Takie zabezpieczenie wydaje się nierealne wobec „agresywności” organizmów GMO (ich zdolności do skutecznego wypierania upraw naturalnych) i agresywności lobbystów reprezentujących genetyczny biznes.
W 2006 r. rząd PiS zastosował wybieg, wprowadzając do ustawy projekt ogłaszający całą Polskę strefą wolną od GMO oraz dodatkowe mechanizmy bezpieczeństwa, które utrudniały obrót organizmami modyfikowanymi. KE odrzuciła ten projekt – ale przegrała z polskim rządem przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Tyle tylko że nasz triumf był krótkotrwały. Po wysadzeniu jarkaczy z siodła przez dwór Donalda Tuska, ustawa o GMO została zliberalizowana (po całkowitym zignorowaniu poprawek Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska Zasobów Naturalnych i Leśnictwa) w stopniu, na który pozwalało unijne prawo, a nawet większym. Większym – jeśli nie w sensie legislacyjnym, to przynajmniej praktycznym, bo umożliwiającym niekontrolowany handel nasionami GMO.
Tak stało się w szczególności po zmianie wprowadzonej przez „rząd” PO-PSL w 2015 r., redefiniującej termin „uwalnianie” – w taki sposób, że przestał on odnosić się do obrotu. W efekcie do naszego kraju zaczęły napływać miliony ton nasion GMO rocznie. Radykalnie zmniejszyła się również odpowiedzialność karna za wysiew takich nasion. Obecnie rolnikowi „zapładniającemu” ziemię organizmami zmodyfikowanymi grozi mandat i zaoranie pola. Oczywiście w przypadku, gdy wina zostanie dowiedziona, co wcale nie jest łatwe. Podsumowując, platformersi wraz z partią „reprezentującą interesy rolników” wyważyli drzwi dla frankenżywności i kontrolującego ją międzynarodowego kartelu korporacyjnego.
Na szczęście szkody, jakich narobił ten paramafijny układ, mogą nie być nie do powetowania. PiS – cokolwiek niedobrego sądzić na temat tej partii, a niedobrego na jej temat można sądzić całkiem sporo – sprawia wrażenie, jakby faktycznie próbował ugrać co nieco na rzecz lokalnego ekosystemu. Jeśli mowa ust i ciała ministra Szyszki, zdeklarowanego oponenta GMO, nie jest świetnie wyreżyserowana, a jego wiedza o planach rządu w przedmiotowej sprawie bardzo ograniczona, wypada sądzić, że nowela do ustawy może przynieść sporo dobrego w zakresie ochrony żywności „organicznej”. Zgodnie z omawianymi przepisami Polska ma być docelowo wolna od upraw genetycznie modyfikowanych, z przykrym wyjątkiem w postaci wyznaczonych stref upraw GMO. Jednak na funkcjonowanie tych ostatnich w każdorazowym przypadku zgodę będzie musiał wyrazić minister ochrony środowiska (Jan Szyszko), a wcześniej samorząd i obywatele, po zadbaniu o bezpieczeństwo środowiska w promieniu 3 km od miejsca „uwolnienia” nasion GMO.
Niestety nie jest to sytuacja z kategorii kropli dziegciu w beczce miodu. „Strefowe” ustępstwo, wymuszone przez prawo unijne, jest na dłuższą metę ryzykowne – zarówno dla środowiska w szerokim rozumieniu, jak i upraw naturalnych, a w konsekwencji naszej żywności. Ponadto zabiegi PiS o ograniczenie obecności GMO są dziwnie niespójne z poparciem dla CETA – traktatu handlowego, który otwiera szeroko drzwi dla amerykańskich koncernów, również tych produkujących żywność z plastiku i probówki. Kontrola „chemikaliów” zawartych w żywności przetworzonej, a nawet tej nisko przetworzonej, ale chłonącej „urozmaicenia” z pasz i nawozów, od dawna jest praktycznie niemożliwa. A im bardziej zamerykanizowany staje się nasz rynek spożywczy – tym mniej staje się on spożywczy.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.