Do 2035 r. liczba osób pracujących zdalnie ma wynieść około miliarda. Tak wynika z szacunków przedstawionych na konferencji DNX Global w 2015 r., pierwszym na świecie tego typu wydarzeniu poświęconym zjawisku tzw. cyfrowego nomadyzmu i adresowanym do cyfrowych nomadów. Impreza jest cykliczna. Na stronie DNXGlobal.com, promującej tegoroczną jej edycję, łatwo zauważyć, że eventowi patronują największe medialne marki na świecie: Forbes, BBC, CNN itp.
Tematem interesują się również korporacje z innych branż. Na przykład Ikea, która wprowadza nową linię produktów adresowanych do osób, jakby nie było, pozbawionych stałego miejsca zamieszkania. No dobra, może przesadzam z tym stałym miejscem zamieszkania – ale ideą cyfrowego nomadyzmu jest swobodne podejście do aktualnie zajmowanej lokalizacji i skłonność do częstego zmieniania miejsc pobytu. Przy czym ta ruchliwość jest możliwa nie ze względu na bycie dziedzicem rodu, dysponującym niewyczerpanymi zapasami gotówki na spontaniczne wojaże, ani włóczęgą-freeganinem, ale ze względu na wykonywanie pracy zdalnej.
A praca zdalna to frajda. Zapewniam was o tym, bo ją wykonuję. Nie uważam się za cyfrowego nomadę, chociaż czasem przemieszczam się z kompem i pracuję z hosteli, tanich barów oraz autobusów – i kiedy tak robię, naprawdę doceniam swobodę związaną z możliwością zmiany miejsc bez względu na konieczność codziennego odwalania pańszczyzny. A taka konieczność, niestety, ciąży również na mnie – no i dopóki ciąży, kombinuję, jak siłę tego ciążenia zmniejszyć, by nie przygniotło mnie do ziemi i nie wycisnęło ze mnie motywacji.
Praca zdalna ma również inne zalety. Między innymi taką, że uwalnia od codziennego wzroku szefuńcia. A często również uwalnia od szefuńcia jako takiego – jeśli zamiast pracować na zdalnym etacie w konkretnej firmie, zarabiamy na „strzałach” u kilku zleceniodawców. Opcja może mniej stabilna, ale i mniej obciążająca nerwowo. Warto też wspomnieć o elastyczności takiej formy wyciskania grosza – można wyciskać zarówno od 9 do 17, jak i od 9 do 10 albo od 20 do 1. Co kto lubi. Ja generalnie nie lubię pracować, ale – jak już wspomniałem – muszę, bo inaczej nie wyżyję, więc staram się w tej biedzie zapewnić sobie jako taki komfort.
Nie jestem jednak cyfrowym nomadą i raczej nie chciałbym nim być. Również dlatego, że nie chciałbym, by ktoś obrzucał mnie tym głupawym określeniem. Napisałem „głupawym”, bo choć ściśle głupawe może nie jest, to jednak jest dość pretensjonalne i działa mi na nerwy jak każdy lans. A cyfrowy nomadyzm to lans. Wciąż mało znany, ale zapewniam was, że jego akcje będą rosły. Samo określenie, które ten lans napędza, to foremka służąca korporacjom do zidentyfikowania nowej grupy docelowej i stworzenia odpowiednich „kanałów dotarcia”.
To również sposób na pompowanie nowych postaw i nowych rynków zbytu. No bo kto by nie chciał (poza mną) utożsamiać się z cyfrowymi nomadami – zawodową elitą epoki globalizmu? W praktyce to utożsamianie się oznacza wpisywanie się w określoną formę konsumpcji – nabywanie towarów i usług (z zaciąganiem kredytów włącznie) skrojonych właśnie pod tę grupę docelową. Trochę jak kupowanie air jordanów na fali marzeń o karierze koszykarskiej albo fritz-koli w celu podkreślenia hipsterskiego wizerunku.
Ale dążność do marketingowego urabiania zdalnych zarobasów przez duże marki to tylko jeden „negatyw” całego zjawiska. Drugi ma charakter kulturowy. Otóż, jak nadmieniłem, cyfrowi nomadzi to taka elita zawodowa epoki globalizmu. Elita nie w sensie finansowym, raczej lifestyle'owym i wizerunkowym. Obnosi się ona z bajdurzeniem o wolności, niezależności, indywidualizmie itp. migotkami. Tylko że, jak to zwykle bywa z samochwalstwem i autopromocją, jest w tym sporo bzdury. „Cyfrowy nomadyzm” to dość przyjemny, ocierający się o hedonizm styl życia, w którym nacisk został przeniesiony z żądzy pieniądza na ogólny „fun” i przygodnictwo. Fakt, łączy się toto z większą samodzielnością i niezależnością od struktur korporacyjnych – ale również z wykorzenieniem, wraz z wszystkimi negatywnymi następstwami tego stanu rzeczy.
Negatywnymi nie tyle dla „nomadów”, ale ich „macierzystych” społeczeństw. Pomijam indywidualne kwestie trudności adaptacyjnych, osamotnienia podczas pracy za siedmioma górami itd. Ale wyobraźcie sobie, że połowa młodych wykształconych bierze lapa pod pachę i ciśnie do Wietnamu albo Brazylii, by przepędzać dni robocze pod palemką. Miło – dla nich, ale szkodliwie dla, za przeproszeniem, tkanki społeczno-kulturowej, która ich wydała.
Nie jestem taką znowu konserwą, żeby się drapować w szaty, które ładnie pasują PiS-owi i ONR-owym zakapiorom, ale chwytam się tej smutnej retoryki, bo jednak cenię sobie przynależność do wspólnoty: i kulturowej, i narodowej. Wiem też, że nie ceni jej paskudny „globalny kapitał”, który robi wszystko, by rozmontować „tradycjonalistyczną mitologię” – i wstawić na jej miejsce wydmuszkę systemu wartości, opartą na zaspokajaniu własnych fanaberii bez oglądu na dobro wspólne.
Reasumując, w tym kuszącym trendzie, który będzie coraz bardziej zaludniał prasowe nagłówki, dostrzegam po prostu nową, elitarną formę konsumpcjonizmu. Wiecie: dla szarych żuczków mamy promkę w Lidlu, a dla „wolnych duchów” kartę płatniczą i darmowe operacje we wszystkich bankomatach świata.
Dlatego fajnie jest pracować zdalnie, ale i fajnie jest nie odcinać przy tym pępowiny łączącej nas z krajem pochodzenia. To samo zresztą dotyczy standardowych form emigracji.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.