Jakiś czas temu pewien młody – bo niewiele starszy ode mnie – człowiek, nieposiadający konta bankowego i nieużywający smartfona, podzielił się ze mną swoją diagnozą na temat współczesnego świata. „Żyjemy w świecie bab” – powiedział. Pod pojęciem bab nie rozumiał po prostu kobiet. Babami bywają również mężczyźni. Tacy, którzy mają w sobie nadmiar pierwiastka kobiecego w jego mniej korzystnych aspektach.
Aspekty kobiecości są oczywiście, ogólnie rzecz biorąc, korzystne, a nawet wspaniałe. W tej jednak sytuacji, kiedy zdobią kobietę, a nie mężczyznę – lub cały paradygmat kulturowy, który narzuca nam sposób funkcjonowania. Gdy tak się dzieje, to znaczy, gdy żyjemy w babskiej kulturze i babskim świecie, mężczyźni stają się babowaci, a kobiety – również, bo swojej kobiecości się jakby wyzbywają, a raczej są jej pozbawiane. Z takiego to powodu, że oba pierwiastki kształtują się we wzajemnej opozycji i jeśli jeden zdąża ku swemu przeciwieństwu, to i drugi nie pozostaje dłużny.
Spłynęły na mnie te rozważania pod wpływem długo odwlekanej lektury znakomitego tekstu (wisiał mi otwarty w zakładce przeglądarki od kilku miesięcy) zamieszczonego w „Gazecie Prawnej” pod tytułem „Nasze dzieci to największe pierdoł na świecie? Hodujemy zombi, które nie wiedzą, kim są” - do przeczytania
tutaj. Jeszcze bardziej do rozważań natchnęły mnie komentarze, które wysypały się jak ospa pod wymienionym tekstem. Autor tego felietono-reportażu stawia tezę, że współczesne młode pokolenia dorastają w warunkach kultu sterylności i bezpieczeństwa, który prowadzi je do życiowej ułomności, emocjonalnego kalectwa i fizycznej słabości.
Klaskałem w myślach, czytając każdą linijkę tego artykułu – również dlatego, że sam jestem dzieckiem „z pogranicza”. Nie jestem kompletną pierdołą, ale mam w sobie więcej pierdołowatości, niż pokolenia poprzednie, a już w szczególności przedwojenne (ho, ho, ale się rozpędziłem), od małego hartowane w bojach na różnych frontach życia. Ta częściowa pierdołowatość wynika z faktu, że byłem „typowym dzieckiem, które nie uświadczyło ręki ojca”. Na szczęście moje dorastanie przypadło na czasy PRL-u, czyli wtedy, kiedy było jeszcze ciężko – materialnie i w ogóle życiowo. Tym łatwiej udało mi się odrobić część strat, a jednocześnie zyskać świadomość ułomności czysto kobiecego – pozbawionego ręki ojca – wychowania.
Niestety wychowanie czysto kobiece lub właśnie „babskie” – takie, które chce otaczać nadopiekuńczością i stwarzać zabezpieczenia na każdym kroku – nie jest przypadłością pewnego odsetka niekompletnych rodzin, ale od pewnego czasu staje się standardem kulturowym. Zaczerpnę z przywołanego tekstu, żeby lepiej zilustrować problem. Oto mówi harcmistrz z podwarszawskiej miejscowości: „Przyjeżdżają takie potworki przekonane o swojej wyjątkowości, mądrości i zaradności, a wrzeszczą w panice, jak zobaczą osę czy komara. Na byle uwagę wychowawcy od razu dzwonią do mam i tatusiów ze skargą, a ci z pretensjami do nas”. Tak, tatusiów – bo współcześni tatusiowie też się dali „rozcieńczyć” przez kult sterylności i bezpieczeństwa.
Dalej harcmistrz wyjaśnia, jak było jedno, góra dwa pokolenia temu: „Jak zaczynałem przygodę z harcerstwem, wiele lat temu, obozy przygotowywaliśmy od zera. W las pierwsi jechali najbardziej sprawni i silni harcerze, cięli siekierkami drzewa, kopali latryny, myli się w górskim lodowatym strumieniu. Cały obóz budowaliśmy własnymi rękoma. (...). Dzisiaj nie wolno dać młodemu siekiery, bo jest narzędziem niebezpiecznym, witki nie można uciąć, bo drewno się kupuje w nadleśnictwie”. Zachęcam do przeczytania całości – warto.
Problem wychowywania dzieci nie jest problemem czysto pedagogicznym czy psychologicznym. Gdyby tak było, nie pisałbym o tym. Jest przede wszystkim problemem politycznym. To przecież polityka zajmuje się zarządzaniem społeczeństwami i przekształcaniem ich stosownie do podsuwanych politrukom projektów kulturowych (wiecie, polityczna poprawność, wojujący feminizm, wychowanie bezstresowe z odbieraniem dzieci za klapsa itd.). Fakt, że dziś instrukcje obsługi znajdują się nawet na papierze toaletowym, ostrzeżenia dotyczące możliwości poparzenia się wrzątkiem – na kubkach z wrzątkiem, a uregulowania prawne dotyczą wszystkiego od kwestii oporządzania jajek po wymianę poglądów w rozmowie, nie jest efektem spontanicznego idiocenia społeczeństw od swych nizin po klasowe wierzchołki.
Modele kulturowe są tworzone powoli, lecz konsekwentnie: przez promocję określonych postaw i zmiany w kodeksach praw. Za wszystkim stoi idea, projekt, program, wspierany przez gigantyczne nakłady finansowe pompowane w fundacje pozarządowe, liderów opinii, działalność „kulturalną”, granty i nagrody itd. Taką tezę można oczywiście łatwo wyśmiać, bo trudno ją udowodnić w kilku zdaniach lub nawet akapitach. By zrozumieć sedno sprawy, trzeba znać kontekst współczesnych przemian kulturowych. Trzeba spoglądać na te przemiany w ich długofalowym toku, nieograniczając się do oceniania sytuacji w warunkach tuiteraźniejszych.
Wasze – bo ja nie mam – dzieci to pierdoły. Pierdołami czynione są celowo, bo tylko społeczeństwo pierdół można ubezwłasnowolnić tyranią kretyńskich praw i propagandowych zabobonów, a następnie do reszty pozbawić je obywatelskich swobód. Wyobraźcie sobie, co by się ostało z brukselskiego „bizancjum”, a przede wszystkim z kartelu bankowego, gdyby wasze dzieci były Spartanami. Nie w sensie bitewnym, ale moralnym.
Pan Dobrodziej