Small talk wydaje się niezbędnym elementem życia społecznego – i prawdopodobnie nim jest. Jakoś niezręcznie zagaić w pracy księgową pytaniem o metafizykę zła lub wydusić z sąsiada w windzie opinię na temat demokracji cenzusowej. Dlatego pytamy o zdrowie, informujemy, że jutro, zgodnie z prognozą, w końcu przestanie lać – lub akurat zacznie – bądź ustalamy, skąd wracają Litwini.
To sympatyczny sposób na nawiązanie kontaktu i podładowanie emocjonalnych akumulatorów. No bo rozmowa, szczególnie w bezpośrednim kontakcie z drugim człowiekiem, to w gruncie rzeczy forma wymiany energii (i w przenośni, i dosłownie), połączona z jej generowaniem. Pewnie zresztą nieraz tego doświadczyliście, np. po wielogodzinnej samotnej pracy miło jest otworzyć do kogoś gębę, niekoniecznie na poważne tematy. Takie pogawędki nie wnoszą w nasze życie wiele w sensie intelektualnym, ale poprawiają nastrój i pobudzają życzliwość (zazwyczaj). Ma to prawdopodobnie związek z tym, że jesteśmy zwierzyną społeczną. No więc jaki jest problem z tym small talkiem?
Szczerze mówiąc, nie przyszło mi to do głowy samo z siebie – choć, jak każdy, nieraz doświadczyłem wampiryzmu energetycznego ze strony mędzącego rozmówcy. Nieraz sam mędziłem albo podsycałem mędzenie w mędzącym towarzystwie. Ale nie narzekam – tym bardziej, że rzadko się rozgaduję. Temat small talku podrzucił mi na fejsa magazyn „Wired”. Od razu z sugestią, że takiej formy wymiany zdań należałoby zakazać http://www.wired.co.uk/article/banning-small-talk . „Small talk nie rozwija relacji międzyludzkich, nie sprzyja też podnoszeniu poziomu szczęścia” – czytamy w artykule. Po czym pada sakramentalne pytanie: „Jeśli small talk nam nie służy, to dlaczego przeważa w naszych konwersacjach?”.
Odpowiedź jest w zasadzie intuicyjna: small talk to najbezpieczniejsza forma komunikacji międzyludzkiej. Polega na odnajdywaniu najmniejszego wspólnego mianownika, co pozwala na unikania drażliwych tematów. Innymi słowy, wdając się w small talk, poddajemy się kulturowej presji rozmowy o tematach społecznie akceptowalnych, na poziomie, który pozwoli każdemu na uczestnictwo w wymianie zdań.
Ten „inkluzywizm” ma swoje dobre strony – faktycznie, niemiło jest wyrzucać z konwersacyjnego kręgu osoby, które nie są w stanie podołać bardziej abstrakcyjnym zagadnieniom lub większemu napięciu emocjonalnemu związanemu z dyskusją o sprawach światopoglądowych. Z drugiej strony przypomina to terror mniejszości, z jakim mają do czynienia społeczeństwa zachodnie, zmuszone do podporządkowania się wizji świata według LGTB, ateistów-antyteistów i islamofilów (tak, jest w tym paradoks).
Można zawyrokować, sięgając do mądrości popularnej, że klucz do rozwiązania problemu (?) tkwi w proporcjach. No właśnie – tylko że te proporcje są mocno zaburzone. Z cytowanego w tekście „Wired” badania z 2010 r. wynika, że 90 proc. ankietowanych Brytyjczyków w ciągu ostatnich sześciu godzin, a 38 proc. w ciągu ostatniej godziny rozmawiało o pogodzie, czyli o najbanalniejszym z banałów. Nie wynika z tego wprost, że część ankietowanych nie zahaczyła o Dostojewskiego lub mechanikę kwantową, jednak prawdopodobieństwo, że tak się stało – wobec dominacji tematu pogodowego – jest dosyć znikome.
Mimo ewidentnego pożytku, jaki niesie ze sobą small talk w wielu sytuacjach, a nawet jego niezbędności, przerost miałkich rozmów nad ważkimi tematami wydaje się bardzo szkodliwy. Nie tylko ze względów wymienionych w tekście „Wired”. Myślę, że nadmiar paplaniny w relacjach międzyludzkich, kosztem nieobecności tematów, powiedzmy, poważnych, to problem o zasięgu społecznym. Paplanina po prostu nie sprzyja kształtowaniu kultury dyskusji, związanej (przyczynowo i skutkowo) z myśleniem logicznym i krytycznym. A myślenie logiczne i krytyczne to warunek konieczny samozachowania nie tylko indywidualnego (rozpoznawanie zagrożeń i przeciwdziałanie tymże w rozmaitych okolicznościach życiowych), ale również społecznego. Mówiąc prościej: bez dyskusji nie ma demokracji. Demokracji wprawdzie i tak nie ma i nie było, ale bez kultury dyskusji nie będzie jej jeszcze bardziej. Dlatego sugerowałbym następujące postanowienie: mniej fanzolenia o farmazonach, a więcej rozmów o pryncypiach.
Na spokojnie i bez zadęcia. A jak się ktoś wnerwi lub zadmie, to zawsze można go ostudzić small talkiem.
Pan Dobrodziej