Na wstępie przepraszam uczciwych stomatologów, rzetelnie przykładających się do swojej roboty. Jest ich z pewnością wielu. Niestety nie jestem w stanie zlokalizować ich telepatycznie, a zdawanie się na wyniki Google nie zawsze przynosi pożądane rezultaty. Przynajmniej ja w tej kwestii nie mam szczęścia. Z rekomendacjami znajomych różnie bywa. Czasem trzeba dograć termin, usługę, stawkę – i wówczas człowiek korzysta z oferty znalezionej na chybcika w necie.
Pamiętam poczciwe czasy dzieciństwa, plomb amalgamatowych i mojej „rodzinnej” dentystki, która nie używała znieczulenia, bo „musiała wiedzieć, gdzie pacjenta boli”. Ówczesne doświadczenia stomatologiczne nie należały do łatwych, ale zaprawiały do trudów dorosłego życia. Atmosferę zdecydowanie poprawiało ufne przekonanie, że ma się do czynienia z osobą opiekuńczą, kompetentną i życzliwą tą naturalną życzliwością, która była częściej praktykowana przed rozwojem profesjonalnego customer relationship management. Pomagał też brak świadomości, że życzliwe dłonie instalują w buzi szkodliwe związki rtęci. Dziś wprawdzie rtęci do buzi nikt nam nie wkłada za pieniądze, chyba że w Bangladeszu, ale płacimy za wkładanie nam do buzi bisfenolu – nie wiem, czy równie, ale z pewnością również toksycznego.
Płacimy i to niemałą kasę, bo stomatologia to wysokomarżowy i świetnie prosperujący biznes. Nie tylko dlatego, że ludziom często psują się zęby. Rozmawiałem niedawno z pewną imigrantką mieszkającą w Norwegii, która zdradziła, że gdy wraca od czasu do czasu do swojego taniego polskiego grajdołka, z miejsca puszcza parę tysi. Między innymi na zęby, „bo zawsze sobie coś znajdzie do zrobienia”. Podejrzewam, że nie ona jedyna. Niestety ten sposób myślenia działa również w drugą stronę: stomatolog zawsze znajdzie coś do zrobienia pacjentowi. Nawet jak zrobi wszystko, co do zrobienia było niezbędne. Przekonuję się o tym nie po raz pierwszy i coraz bardziej w tym przekonaniu się utwierdzam. Do niedawna żywiłem jedynie podejrzenia, hamowane autopodejrzliwością o popadanie w paranoję. Dopóki nie porozmawiałem z koleżanką, która była tak – powiedzmy dyplomatycznie – poirytowana tym rozpowszechnionym, jej zdaniem, procederem, że szukała pismaka do przeprowadzenia prowokacji dziennikarskiej i wykonania na ten temat reportażu. Byłem bardzo zainteresowany tematem, tylko, cholera, żywcem nie mam na takie hece czasu.
Ale może kiedyś znajdę, bo niedawno padłem ofiarą zupełnie już bezczelnej wkrętki. Otóż dentystka, do której w ostatnim czasie uczęszczałem, wmówiła mi, że nie robiła mi wypełnienia, które mi robiła. W związku z tym to, co w swej poczciwości poczytywałem za usługę realizowaną w trybie reklamacji, zostało obciążone pełną – niezbyt niską – płatnością. Wiecie, jak to jest, gdy nie ma czasu na zebranie myśli. Człowiek „zaatakowany” znienacka czasem da się zakręcić, bo nie znajduje na poczekaniu argumentów jednoznacznie przemawiających za jego tezą. Jednak podczas działań przeprowadzanych na mojej piątce zdołałem mniej więcej odtworzyć fakty i uzyskać pewność, że to moja wersja wydarzeń odpowiada prawdzie. Pewność to jednak stan subiektywny i trudno za jego pomocą dowodzić swoich racji. Miałem więc dylemat, czy zrobić dym na cały gabinet, dorwać się do swojej kartoteki i wśród licznych kulfonów zidentyfikować zapis, który moją rację potwierdza, czy raczej odpuścić i po prostu nie wrócić w te uprzejme progi (zaiste uprzejme, bo customer relationship management działa w nich bardzo sprawnie). Ostatecznie wybrałem tę drugą opcję, bo nie miałem twardych argumentów w garści.
W drodze do domu wspominałem również inne zastanawiające poczynania pani dentystki. Zastanawiałem się między innymi, czy naprawdę w ciągu trzech lat – od poprzedniego przeglądu w innym gabinecie – zdołałem doprowadzić swój garnitur zębowy do takiego stanu, że praktycznie 90 proc. jego elementów nadaje się do leczenia, jak zasugerowała specjalistka. No i wspominałem nasze miłe dyskusje, w których przekonywałem ją, że niezbędna jest korekta jej wcześniejszych dokonań, ale żeby utwierdzić ją w słuszności swoich poglądów musiałem – w skrajnym przypadku – pocierpieć około dziewięciu miesięcy. Fakt, że trzymałem się lekarki, do której nie miałem zaufania, pewnie nie przemawia na moją korzyść, ale jak już zacznie się leczenie w jednym miejscu, to niewygodnie je przenosić w inne, a po drodze załatwia się rozmaite „drobiazgi”.
Koleżanka, o której wspominałem, twierdziła, że wszyscy dentyści, u których robiła darmowy przegląd z deklaracją ewentualnego leczenia, wynajdywali jej serie ubytków. Natomiast wszyscy, u których robiła płatny przegląd, zaznaczając, że nie zamierza podejmować leczenia, stwierdzali brak ubytków. Pomny na własne doświadczenia zębiczne, myślę, że faktycznie stomatologiczna praktyka wynajdywania dziur w całym, nieprzyznawania się do błędów lub naprawiania ich na koszt klienta, jest rozpowszechniona, być może nawet na szeroką skalę. Smuteczek bierze tym bardziej, że nie chodzi tu tylko o forsę, która ulatnia się szerokim strumieniem, ale również o zdrowie: wszak sztuczne tworzywa zawierające toksyczne substancje (wspomniany bisfenol) specjalnie go nie przydają, szczególnie w sytuacjach, kiedy zastępują fragmenty zębów niewymagających leczenia.
Pan Dobrodziej