Nigdy nie byłem PiS-olubem. Przed wyborami – i jeszcze chwilę po – dawałem tej partii kredyt zaufania z nadzieją, że przyczyni się ona do demontażu „układu”. To znaczy sitwy złożonej z postkomuchów, specsłużbistów (w szczególności tych wojskowych), no i ich zagranicznych plenipotentów. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że najtrudniej będzie z tym trzecim ogniwem, które w tym łańcuchu zależności jest najważniejsze. Ów kredyt zaufania był mimo wszystko skromny – odwrotnie proporcjonalny do mojej bazy danych na temat jakości życia politycznego (i w Polsce i jako takiego). Od czasu wyborów moja baza danych wzrosła, a kredyt zmalał do wartości bliskiej zera.
Od pewnego czasu mam coraz bardziej nieodparte wrażenie, że PiS ma przed sobą dwa zadania:
1. wysłać Polaków – w szczególności tych młodych – na wojnę z Rosją, czyli w praktyce pod gąsienice ruskich czołgów,
2. zniszczyć polską gospodarkę, a ściślej: zlikwidować średnią i małą przedsiębiorczość.
Nie twierdzę, że Platforma, Nowoczesna czy inny szajs sprawiłyby się lepiej w obronie polskich interesów – taka teza brzmiałaby raczej groteskowo. Mam jednak wrażenie, że przynajmniej w punkcie pierwszym nie wykazywałyby tyle entuzjazmu, ile wykazuje PiS. Dziś jednak chciałbym skupić się na punkcie drugim.
PiS szedł do władzy pod hasłami czyszczenia polityki i gospodarki z układów (i tych małych, i tego dużego) oraz odbudowywania suwerenności, w sensie niezależności od zagranicznych ośrodków decyzyjnych i agentur – w szczególności tej ruskiej. Znając jednak afiliacje i orientacje partii Kaczyńskiego, trudno (było) mieć wątpliwości, że „renacjonalizacja” Polski będzie de facto jej „rewasalizacją” – czyli wymianą suwerena z brukselskiego na waszyngtoński.
Niestety, w gruncie rzeczy suweren brukselski i waszyngtoński to jeden – wiecie, co. Ktokolwiek ma pojęcie, jak wyglądają powiązania kapitałowe europejskich i amerykańskich banków, instytucji finansowych i korporacji, a także mniej jawnych grup wpływu (Bilderberg, Komisja Trójstronna, czy choćby – w szczególności? – ta nieszczęsna masoneria, która, zdaniem licznej rzeszy matołków, jest jedynie połączeniem klubu starszych panów z instytucją charytatywną), nie powinien mieć złudzeń: zachodnie elity zgodnie trzymają się za ręce i za jaja – nawet jeśli „eksperci” twierdzą inaczej.
No więc ta reorientacja PiS z Brukseli na Waszyngton zaowocowała miłością tak silną, jak miłość Tuska do Berlina. I niestety jest to miłość zgubna. Ostatnie tygodnie w polskiej polityce zdominowane były przez aborcyjną sieczkę. Sądzę – nie tylko ja zresztą – że jej główną funkcją było przykrycie tematu nieporównywalnie poważniejszego: TTIP i CETA. Nie będę się w tej kwestii rozpisywał, bo rozpisywałem się już kilkakrotnie, a kto głodny wiedzy, może też poszperać w internecie. Ujmę sprawę w skrócie: CETA, którą czule przyklepuje PiS-owski rząd, to wstęp do demontażu sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Demontażu to zresztą mało powiedziane. Po prostu nad Wisłę wjadą korporacyjne buldożery i zrównają z ziemią drobną inicjatywę. Przedsmak tego widziałem ostatnio we Wrocławiu, gdzie wizytowałem kilka dni: w śródmieściu Breslau trudno znaleźć inny spożywczak niż Żabka (po prawdzie nie znalazłem żadnego). A, przepraszam, można się jeszcze natknąć Freshmarket – którego właścicielem jest Żabka. Z kolei właścicielem Żabki jest fundusz inwestycyjny wkładający grube miliardy w wykupywanie Środkowej Europy. No i tak to działa.
Gdy PiS już definitywnie klepnie CETA – a klepnie z pewnością, wszak wicepremier Morawiecki optował za „mocniejszą wersją” TTIP (umowy-bliźniaczki CETA, którą niby uwalono) – widmo podobnych monopoli szybko się ziści. Średni pożrą małych, duzi pożrą średnich, aż w końcu duzi zostaną łyknięci przez megakoncerny działające dla przykrywki pod licznymi markami, ale z tą samą (w praktyce) ofertą.
Ale oczywiście sprawa nie rozbija się wyłącznie o CETA. Weźmy flagowy program PiS, czyli 500+. Sprzedawanie tego idiotyzmu jako „programu cywilizacyjnego”, czyli obliczonego na wielki demograficzny boom i ożywienie gospodarcze za trzydzieści lat, można by uznać za zwyczajne szyderstwo, gdyby nie był to szczyt socjotechniki. W sytuacji, gdy licznik długu publicznego wskazuje obecnie 990,5 miliarda złotych długu jawnego i 3,2 biliona złotych długu ukrytego obietnica bezterminowego wypłacania 500 zł miesięcznie na każde dziecko to po prostu horrendum. Argument, że te pieniądze wrócą w formie podatków, jest zwyczajnie głupi. Większość polskich rodzin zaopatruje się w sieciach handlowych należących do zagranicznego kapitału, z których jedynie Biedronka – fakt faktem, marka popularna – płaci sumiennie podatki w Polsce. W dodatku wieść gminna niesie, że 500+ niejednego rodzica zdemotywowało do pracy – niezły zysk dla skarbu państwa.
No i niedawna rewelacja: ujednolicony podatek, który do reszty dowali przedsiębiorcom. Podobno zyskać mają najbiedniejsi, a stracić „bogaci”, czyli wszyscy ci, którzy zarabiają powyżej 6 tys. miesięcznie (dla jasności: to 1,3 tys. funtów – sporo, co?). Najgorzej na tym projekcie wyjdą zwykli obywatele z działalnością gospodarczą – czyli najczęściej nie żadni tam biznesowi wyjadacze, ale osoby zmuszone do samozatrudnienia przez pracodawcę, który chciał oszczędzić na haraczu dla ZUS.
Miałem jeszcze napisać o „uszczelnianiu podatkowym”, czyli zmuszeniu przedsiębiorców przez ministerstwo finansów do udostępniania danych ze swoich kont organom skarbowym – ale już nie mam siły. I fizycznie, i mentalnie. A złudzeń na temat „katonarodowców” doszczętnie się pozbyłem.
No i taka to dobra zmiana: dla międzynarodowego kapitału, który wypełni „niszę” po polskim sektorze MŚP.
Pan Dobrodziej