W masowej percepcji rynek narkotykowy ogranicza się do trzech ogniw: konsumentów, dilerów i gangsterów (to ostatnie obejmuje producentów, przemytników itd.). Wszystkie z nich oczywiście funkcjonują w tym biznesie. Tyle tylko że ta wizja jest zubożona o kluczowych graczy. Zgadniecie, jakich?
Ale zacznijmy od anegdotki. W latach 90. powierzchnia uprawy maku, surowca do produkcji heroiny, w Afganistanie wynosiła ok. 60–70 tys. hektarów. Sytuacja zmieniła się w roku 2001, gdy do władzy doszli Talibowie. Islamiści uznali, że narkotykowa gałąź agrobiznesu urąga Allachowi i wycięli uprawy na terenach objętych ich kontrolą. W efekcie w całym Afganistanie pozostało zaledwie – w porównaniu z wielkością wyjściową – kilka tysięcy hektarów pól makowych. Niebawem sytuacja ponownie uległa radykalnej zmianie. W kolejnym roku wielkość obszarów uprawnych wprost eksplodowała – do ponad 70 tys. hektarów. W 2007 r. łączne rozmiary pól makowych wynosiły już 200 tys. hektarów. Co interesującego stało się w międzyczasie? Otóż pod koniec 2001 r. do Afganistanu zawitała dzielna armia amerykańska.
Tej ciekawej koincydencji jak dotąd nie wyjaśnił żaden znamienity ekspert, a ktokolwiek ośmieliłby się zasugerować, że za uprawą maku i produkcją oraz eksportem heroiny stoją amerykańscy herosi, skazałby się na medialną śmierć. Tak to już jest na tym świecie, że na najważniejsze tematy w mass mediach można tylko kłamać. Ale zostawmy na chwilkę amerykańską armię – bo to tylko jeden z elementów tej układanki. Innymi są inne eksponowane instytucje zajmujące się ochroną bezpieczeństwa publicznego. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje Drug Enforcement Agency (DEA), amerykańska służba specjalna powołana do „walki z narkotykami”.
Oczywiście mówić o walce z narkotykami w kontekście DEA to mniej więcej tak, jak mówić o sprawiedliwości społecznej w kontekście Mao Zedonga. Choć może nieco przesadzam, bo akurat w USA prawdziwym kingpinem narkobiznesu jest „koleżanka” DEA – centrala wywiadu. Skandale narkotykowe w karierze CIA ciągną się od dekad, z czego agenciurki oczywiście nic szczególnego sobie nie robią. Nieistotne jednak, która „firma” jest bardziej umoczona w handel – to przecież system naczyń połączonych, sięgających wielu odnóg administracji (rzecz jasna, nie tylko amerykańskiej) i korpobiznesu. Rozpatrzmy zatem pewien interesujący case.
DEA złożyła niedawno wniosek o wciągnięcie na czołówkę listy nielegalnych substancji narkotykowych rośliny o nazwie kratom (liście rośliny na zdjęciu). Jest to drzewo pochodzące z południowo-wschodniej Azji, którego liście od wieków mają zastosowanie w medycynie ludowej. Kratom ma działanie uspokajające, przeciwbólowe, a także rekreacyjne. Nie powoduje jednak uzależnienia ani poważnych skutków ubocznych. Ma jedną istotną – z punktu widzenia narkobiznesu – wadę: wykazuje zaskakującą skuteczność w wyciąganiu narkomanów z nałogu heroinowego. Zawarte w nim związki oddziałują bowiem na receptory opioidowe w naszym mózgu – tyle że nie powodują żadnych z negatywnych skutków wywoływanych przez heroinę.
DEA zadbała jednak o to, by kratom został zaklasyfikowany jako substancja równie niebezpieczna, co heroina właśnie – pozbawiając w ten sposób heroinistów wygodnego i skutecznego koła ratunkowego. Czemuż to? – chciałoby się naiwnie zapytać. No cóż, żadna poważana małpa objaśniająca ludziom świat z telewizora nie zaryzykuje „teorii spiskowej”, że DEA ochrania narkointeresy. Zresztą nie tylko narko- – bo również farma-. Terapie antyuzależnieniowe z wykorzystaniem środków farmakologicznych to również poważna gałąź farmaceutycznego biznesu.
A w dodatku bardzo rozwojowa. W ciągu minionej dekady liczba użytkowników heroiny w USA wzrosła o 300 tys. Uzależnionych przybywa niemal w każdej grupie wiekowej i zarobkowej. Co ciekawe, w największym stopniu do rozwoju uzależnień przyczynia się nie marihuana, „obrzydzana” gdzieniegdzie jako „gateway drug”, tylko opioidowe leki przeciwbólowe, takie jak Vicodin.
Gdyby tak popuścić wodze wyobraźni, można by pomyśleć, że, Big Pharma, dilując takim towarem, rozwija dla zaprzyjaźnionych graczy bazę klientów na mocniejsze i droższe specyfiki, sprzedawane na czarnym ryku. Ale to oczywiście czysta fantastyka. Bo to przecież nierealne, żeby poważany biznes farmaceutyczny był umoczony w biznes narkotykowy.
Pan Dobrodziej