Oszukiwanie ciemnego ludku to zabawa pasjonująca, choć niemoralna. Jest jednak w człowieku coś podłego, co przynosi mu ubaw, gdy uda mu się zrobić bliźniego w bambuko. Oczywiście większość z nas w takich przedsięwzięciach porusza się raczej po nizinach perfidii. W sensie: usunięcie taboretu na moment przed osadzeniem na nim tyłka przez bliźniego jeszcze przejdzie, chyba że to nasza babcia, ale już wzięcie chwilówki na cudzy dowodzik dalece odbiega od etycznych standardów, których zwykliśmy przestrzegać.
Etyczne standardy dotyczą jednak ciemnego ludku właśnie, ale już nie jaśnie oświeconych. Czyli na przykład finansowej arystokracji. Zresztą nie tylko finansowej, bo po prostu politekonomicznej, a często również naukowej i kulturowej – ale nie ma co brnąć w akademickie dywagacje. Weźmy się raczej za konkretny przypadek. W tym przypadku za taki przypadek świetnie posłużą perypetie wokół TTIP, czyli umowy o „partnerstwie transatlantyckim w dziedzinie handlu i inwestycji”.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek słyszał, ten wie, że w TTIP jest mniej więcej tyle partnerstwa, ile w relacji wilka i owcy, i tyle handlu oraz inwestycji, ile w relacji konkwistadorów i Indian. Ujmując rzecz w pigułce: TTIP umożliwia globalnym korporacjom wyrzynanie małego i średniego biznesu oraz dojenie państw (czyli podatników) przed międzynarodowymi sądami arbitrażowymi. Jest więc w interesie każdego ciemnego ludka, włącznie z niżej podpisanym, by to diabelstwo spłonęło w palenisku historii. Niestety najprawdopodobniej tak się nie stanie.
Bo choć z implikacji TTIP zdaje sobie sprawę wielu obywateli, którzy wychodzą w tej sprawie w podłym nastroju na ulice europejskich miast, to czemuś nie pokumał ich polski rząd – mimo że niewątpliwie widział, słyszał, a i drobny druczek zapewne doczytał. Taki, przykładowo, minister Morawiecki, jedna z gwiazd PiS-owskiego teatru lalek, od początku swojej kadencji skwapliwie popierał nie tylko TTIP, ale nawet „mocniejszą wersję TTIP” – jakby chciał zapewnić swojego marionetkarza, że sznurek, za który jest pociągany, jest wielce wygodny, a i solidny.
Co ciekawe, niedawno zachodnie media właściwie odtrąbiły sukces przeciwników amerykańsko-unijnego układziku. Stało się to po tym, jak niemiecki minister gospodarki i wicekanclerz Sigmar Gabriel stwierdził w wywiadzie dla ZDF, że negocjacje między USA i EU w sprawie TTIP „praktycznie upadły”. Niebawem ten pesymistyczny głos zawetowała pani Merkelowa – pod presją niemieckich przemysłowców, których oburzyła wypowiedź Gabriela.
Presję anty-TTIP-ową na rządy wywierał natomiast fundament europejskiej demokracji, czyli ciemny ludek, który w przypływie jasności potrafi napsuć krwi jaśnie oświeconym. A przynajmniej tak mi się kiedyś wydawało – że potrafi. Później doszedłem bowiem do smutnego wniosku, że jak by się ciemny ludek nie gimnastykował, to i tak jego wydatek energetyczny jest wliczony w koszty demokratycznej szopki: po prostu stanowi integralny element sterowania społecznego, opartego o ściemę rządów demosu.
Wracając do konkretnego przypadku: po skanalizowaniu energii aktywu społecznego w protesty przeciwko TTIP jaśnie oświeceni zakończyli negocjacje w sprawie umowy CETA. CETA to samo co TTIP, tylko że układ dotyczy relacji między Europą a Kanadą. Nie znaczy to jednak, że Bruksela zatrzasnęła złym amerykańskim korporacjom drzwi przed nosem. Złe amerykańskie korporacje to przecież obywatele świata, którzy bez problemu mogą dostać kanadyjski „paszport” i wpaść na nasz rynek ze swoim towarem – i roszczeniami – prosto z Toronto lub Ottawy.
Wybieg prima sort. Nic dziwnego, że klepnął go polski rząd, któremu łatwo zaimponować, szczególnie, jak się jest z Ameryki, nawet tej kanadyjskiej. Dokument wymaga jeszcze klepnięcia ogólnounijnego. Ale jeśli chodzi o nasz postkolonialny kraik, zaatlantyckie megakorporacje mogą być spokojne. „Polski rząd opowie się za CETA” – orzekł wiceminister Domagalski z Ministerstwa Rozwoju.
Wybieg wprawdzie prima sort, ale z drugiej strony nie są to Himalaje wyrafinowania. Bo jak się tak zastanowić, to przecież nie jest to misterne oszustwo, które frajer uświadamia sobie dopiero w momencie, gdy budzi się z ręką w nocniku lub nogami w betonowych butach. W gruncie rzeczy jest to oszustwo na rympał, czyli na chama.
Działa to po prostu tak, że najpierw publice wciska się trochę kitu, trochę waty w celu zmęczenia materiału (te wszystkie ACTA, SOPA, PIPA, TTIP, CETA, TISA – to jeden przepakowywany do znudzenia szmelc, wyciągający coraz bardziej znużonych ludzi z domów na ulice), a potem wprost, choć półgębkiem mówi się „mamy was w dupie” – i robi swoje. No i tak będzie również tym razem. No bo cóż mogą zdziałać obywatele w warunkach demokracji?
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.