Ostatnio zaobserwowałem u siebie niepokojące zjawisko: starzeję się. Nie w sensie samopoczucia, bo choć kondycję mam marną, to w zasadzie lepszą niż kiedykolwiek wcześniej. Ani w sensie mentalnym, bo w tym sensie zawsze byłem dziadkiem. Starzeję się w sensie metrykalnym. Oczywiście robię to od urodzenia, ale ostatnio to zaobserwowałem – i się zasmuciłem.
No bo jest to przykra świadomość. Latka pędzą jak licznik długu publicznego, a człowiek, niczym planeta Ziemia, kręci się wokół rutynowych czynności. Można je w zasadzie opisać paroma bezokolicznikami: wstać, zjeść, porobić, pobawić, pospać. Wiadomo, że w zjeść, porobić i pobawić można zmieścić sporą rozmaitość doznań, a i sny bywają kolorowe – ale mimo wszystko jest to rozmaitość ograniczona i, ze względu na swoją powtarzalność, naznaczona monotonią.
Problem z monotonią przemijania, moim zdaniem, nie polega jednak na tym, że świat jest nieciekawy lub człowiek ograniczony w swej kreatywności (z wyjątkiem niektórych, niepokojąco zresztą licznych egzemplarzy). Wynika on raczej, jak większość problemów, z lęku. Z lęku nawet nie przed niebezpieczeństwem, ale przed niezabezpieczeniem się.
Człowiek, trzcina na wietrze, usilnie potrzebuje czuć się bezpieczny. Szczególnie człowiek dopieszczony przez cywilizację. W związku z tym, zamiast karmić i rozwijać kreatywność, szuka stabilnej posady, własnego miejsca pośród betonów i pustaków, powierza swoje życie firmom ubezpieczeniowym, bankom i korporacjom. Żyje tak przez chwilę, po drodze zmaga się z depresją, chorobami cywilizacyjnymi, a potem umiera. A, byłbym zapomniał: w międzyczasie wchodzi w związek partnerski lub małżeński i pomnaża byty o kolejne ofiary monotonii przemijania.
No więc, moim zdaniem, jest to ścieżka paskudnie nudna i warto by ją nieco skorygować. Tylko czy to możliwe? Cała ta lipa wydaje się być zaprogramowana w naturze, ale w sporej części jest zakodowana także w systemie (społeczno-ekonomicznym). Wpływ przeciętnej jednostki na te sfery rzeczywistości wydaje się tak ograniczony, że aż niewart refleksji (choć może to być wrażenie fałszywe). Inaczej jest z wpływem cywilizacji.
Dla poprawy nastroju i gimnastyki intelektu miło jest czasem oderwać się od listy zakupów, ramówki telewizyjnej lub innej codziennej pragmatyki i zagłębić się w rozważaniach wielkoskalowych. Przykładem takiego wielkoskalowego myślenia jest skala Kardaszewa – klasyfikacja rozwoju technicznego cywilizacji stworzona przez rosyjskiego astronoma w latach 60. ubiegłego wieku i rozwijana przez innych uczonych. Nie będę streszczał całej koncepcji, nadmienię tylko, że trzeci poziom rozwoju (środkowy, według późniejszych uzupełnień) cywilizacji przewiduje jej zdolność do ujarzmienia energii całej galaktyki. Popularny japoński uczony Michio Kaku uważa, że ten etap rozwoju zdołamy osiągnąć za raptem 10 tys. lat – tyle samo, ile dzieli nas od neolitu i rewolucji rolniczo-hodowlanej. Skoro lecimy z tematem w takim tempie – znaczy, że wcześniej też będzie ciekawie.
Innym przykładem myślenia z rozmachem są modne ostatnio teorie fizyczne, w myśl których wszechświat jest hologramem działającym w oparciu o algorytm – czyli zestaw komend, mniej więcej takich (co do zasady), jak te umożliwiające wyświetlanie niniejszego tekstu. Jeśli ktoś woli analogię z filmem „Matrix” – proszę bardzo. Na tyle, na ile pojmuję uczłowieczoną wykładnię tych ustaleń, porównanie wydaje się całkiem na miejscu. Co nie oznacza, że system da się zhakować równie spektakularnie, jak robił to Neo.
Żywię głęboką wiarę, że da się to zrobić znacznie bardziej spektakularnie – choć nie jestem pewien, czy umożliwia to siła indywidualnej woli. Co innego, jeśli brać pod uwagę wolę zbiorową, wyrażoną właśnie w osiągnięciach cywilizacji. W latach 80. amerykański matematyk Vernor Vinge stworzył pojęcie technologicznej osobliwości – momentu „przejścia”, po którym jakakolwiek prognostyka będzie niemożliwa, ze względu na szalone tempo rozwoju technologicznego. Dynamika postępu ostatnich lat wskazuje, że jesteśmy coraz bliżej tego wydarzenia.
Oczywiście może ono skończyć się zdeorbitowaniem Ziemi, wybiciem ludzkości przez androidy lub wyrąbaniem okna w czasoprzestrzeni, skutkującym najazdem obcych predatorów. Może też zdarzyć się tak, że skupienie narzędzi postępu w rękach zawiadujących światem „lóż” doprowadzi do globalnego totalitaryzmu (opcja, niestety, najbardziej prawdopodobna), który zakończy wszelkie rozwojowe imprezy. Ale jest też światełko w tunelu i nadzieja na to, że myśl strzelista homo sapiens wymknie się macherom spod ciemnej gwiazdy, zdoła ujarzmić siły natury – w tym odroczyć procesy biodegeneracyjne, najlepiej w nieskończoność, oraz zapewnić ludzkości środki do życia bez wymagań pracowniczych (ot, przykład z brzegu: gwarantowany dochód podstawowy, czyli taki bezwarunkowy socjal).
Nie wierzycie? To zastanówcie się, kto w czasach średniowiecza wyobrażał sobie loty na Księżyc albo rezonans magnetyczny. Albo internet wi-fi w latach 80. XX w.
W każdym razie ta perspektywa odroczenia (i słodkiego nieróbstwa) jest całkiem pocieszająca, gdy człowiek myśli o własnej metryce. Co nie znaczy, że załapiemy się na nieśmiertelność, choć na wydłużoną i szczęśliwą starość – niewykluczone.
A co do podatków – to chyba jasne. Benjamin Franklin nie przewidział postępów kreatywnej księgowości, optymalizacji podatkowej ani szarej strefy.
Pan Dobrodziej