MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

15/08/2016 11:52:00

Felieton: Pracodawco! Wara od (mojego) Facebooka

Felieton: Pracodawco! Wara od (mojego) FacebookaWładza deprawuje. Również jeśli jest to zwykła władza szefowska, do której poczuwa się całkiem liczne grono pracodawców, teamleaderów, a nawet zleceniodawców. Deprawuje do tego stopnia, że skłania do wpieprzania się w sferę prywatną swoich „podwładnych”, jakby właziło się do siebie do drewutni.
Jest takie nieprzetłumaczalne a poręczne pojęcie w języku angielskim, jak „control freak”. Oznacza ono kogoś, na kim los złożył odpowiedzialność zarządzania jakimś interesem, którą ów ktoś myli z byciem natrętnym bucem.

Jest to zjawisko dosyć powszechne, szczególnie w epoce powszechności nerwic, czyli rozstrojów nerwowych o podłożu lękowym. Często skłania ono cierpiących (na tę przypadłość) do nieustannego potwierdzania własnej wartości przed sobą i światem, m.in. przez próbę inwazyjnego kontrolowania otoczenia.

Zjawisko to jest powszechne w rozmaitych obszarach życia społecznego. Być może znacie je z własnego domu, w którym mama lub teściowa (mężczyźni controlfreakują zwykle poza grajdołkiem, który jest raczej domeną kobiet) ustala program niedzielnych rozrywek i godziny spożywania posiłków – ku irytacji reszty domowników. W takiej sytuacji problem można rozwiązać stanowczością lub decybelami. Zwykle skutecznie, choć jednorazowo.

Gorzej jest w innym obszarze życia społecznego, jakim jest rynek pracy, a ściślej relacje między pracobiorcą i pracodawcą. Świrów na stanowisku trudno zgasić przyłożeniem pięścią w blat, bo takie zachowanie może utrudnić dalszą współpracę. Z pewnością jednak warto ich unikać, a przynajmniej ograniczać z nimi kontakty i przenigdy nie dopuszczać ich do swoich spraw prywatnych.

Dotychczas z control freakami na gruncie zawodowym nie miałem specjalnie do czynienia, może z wyjątkiem jednego epizodu w szczęśliwie minionych czasach etatowania. Mianowicie zostałem zmuszony do raportowania czynności wykonywanych w ciągu dnia pracy. Musiałem je wpisywać w jakąś google'ową tabelkę z wyszczególnieniem nakładów czasowych.

Wybrnąłem z tego ambarasu techniką sprawdzoną przez wiele grup zawodowych, czyli za pomocą strajku włoskiego. W tym przypadku: wklepując w harmonogram zajęć działania w rodzaju sprawdzania poczty czy parzenia herbaty. Ogniwo pośredniczące między mną a szefostwem pękło (nerwowo) i odpuściło. Zresztą niedługo później wyleciałem z tej roboty, bo przyznałem się, że zupełnie mnie ona nie interesuje.

Potem z control freakami nie miałem właściwie problemu, bo przeszedłem na freelance. We frilansie czasem jednak jest tak, że gdy nawiązuje się stałą współpracę, zleceniodawca traci orient we wzajemnych relacjach – i dopuszcza do mózgowia przekonanie, że jest tzw. szefem. Ja w takich sytuacjach mówię hi-hi i robię swoje. Ale zdarza się, że „szef” jest dożarty.

Taki właśnie okaz trafił mi się całkiem niedawno. A właściwie jakiś czas temu, ale niedawno przyszła pora rozstania. Było mianowicie tak, że prezesunio usilnie starał się zaprzyjaźnić ze mną na Facebooku – a ja usilnie odmawiałem. Nie, żebym miał zalajkowane profile gwiazd sadomaso czy kolegował się z chłopakami z Combat 18. Po prostu uznałem, że fejs to moja strefa prywatności – jakkolwiek groteskowo brzmi to określenie w odniesieniu do kosiarki danych o zasobach bajecznie obfitszych niż archiwa KGB – i nie zamierzam się nią dzielić z przypadkowym typem, z którym wiąże mnie relacja czysto finansowa. Ale o rety. Straszna moja niegościnność przepaliła bezpieczniki w szefowskim obwodzie samooceny – i nastąpiło zwarcie. Skutkiem czego liczba fuch w moim portfelu uszczupliła się o 1 (słownie: jedną).

Nie jest to historia sugestywnie broniąca zawartego w tytule postulatu, skoro jego spełnienie kończy się terminacją współpracy. Dlatego opowiem jeszcze jedną.

Luka w moim portfelu fuch szybko się wypełniła – i tym razem dodałem „szefa” do Facebooka. Dodałem dlatego, że nie próbował szefować, tylko od początku partnerzył i dobrze mu z twarzy brzmiało (miałem z nim do czynienia tylko przez telefon).

Dodałem i dodawszy, zupełnie się nie przejmowałem jego wglądem w moje treści i swobodnie wymieniałem z nim robocze komunikaty. Fejsbuk służy mi jednak nie tylko za komunikator, ale również za platformę wyładowań emocjonalnych, na której szeruję linki o tym, że jest źle i będzie jeszcze gorzej. Robię to z umiarem i z rzadka – ale jednak.

Pewnego urokliwego przedpołudnia podałem dalej coś pochlebnego na temat islamu – albo niepochlebnego, już nie pamiętam. Następnie wyszedłem do kuchni, by opić to herbatą, ale do pokoju przywrócił mnie telefon. Usłyszałem, że mój fejs to moja sprawa, ale niepotrzebnie szeruję negatywne rzeczy. Trzeba myśleć pozytywnie, trzeba programować się na dobre działanie. Szkoda marnować energii na narzekanie.

Przyznam, że dawno mnie tak nie zamurowało. Sytuacja była równie zaskakująca, co urocza, a zarazem niepokojąca. Szef-partner wystąpił w roli świadka Jehowy głoszącego dobrą nowinę i doradzającego zmiany na planie astralnym – co zresztą przyjąłem z dużym zrozumieniem i akceptacją.

Od tego czasu nie wyszerowałem ani jednego negatywnego linku. A szefa zbanowałem w ustawieniach konta. Jak na razie współpraca układa się świetnie.

Pan Dobrodziej
Więcej w tym temacie (pełna lista artykułów)

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska