Ciekawe, czy ktoś wziął ten lead na serio. Mam nadzieję, że nie, choć pewnie nie brakuje dobroduchów zdolnych łyknąć wszelki frazes na fali ideologicznej egzaltacji. W zasadzie to oczywiście, że nie brakuje. Wystarczy poczytać serwisy typu wPolityce.pl czy Fronda.pl. W szczególności polecam (albo i odradzam) sekcję komentarzy.
Nie chcę tu jednak drzeć łacha z hipster-prawicy, bo przecież nie wypada kopać leżącego. Doznaję jednak znacznej przykrości na myśl o tym, jak niedorzeczne jest polskie życie polityczne, a w szczególności politopiniotwórcze. Jego uczestnicy poświęcają niesamowicie dużo energii na wzajemną nawalankę i niezmiernie mało na trzeźwą analizę sytuacji. Nie będę dociekał przyczyn tego stanu rzeczy, bo wiele było w tej mierze diagnoz i wiele z nich pewnie cennych (syndrom postkolonialny itd.). Dorzuciłbym tylko rys słowiański, czyli skłonność do nadmiernych uniesień emocjonalnych przy zaniedbaniu czynnika ładnie z łacińska zwanego ratio.
Wskutek tych uniesień i tego zaniedbania w narodzie nader łatwo rozwijają się emocje skrajne, tzn. nienawiść, czyli słynny hejt, i (no, niestety nie miłość) wiernopoddaństwo. Żeby nie było wątpliwości: dotyczy to obu stron naszej sceny polityczno-ideologicznej. Nienawiść, jak wiadomo, przejawia się w „mowie nienawiści” i okazjonalnych burdach ulicznych podczas różnorakich manifestacji. Wiernopoddaństwo przejawia się w wiernym rezonowaniu na nutę liderów opinii (GW i przyległości z jednej, sztab prasowy PiS, zwany żartobliwie „mediami”, z drugiej strony).
Rezonowaniu zupełnie pozbawionym zmysłu krytycznego i zdolności trzeźwej oceny rzeczywistości – niechby skrzywionej lewicową czy prawicową optyką, byle nie ignorującej faktów. Przykładowo, polska lewica niemal bezwarunkowo propsuje linię brukselską jako wykładnię mądrości i gwarant pokoju na świecie. Bez znaczenia jest przy tym gigantyczny wpływ lobbingu korporacyjno-finansjerskiego na centralne organy UE. Z kolei prawicowa część opinii publicznej czapkuje mądrości jarkaczystowskiej, ignorując jej socjalistyczny balast i podległość faszystowskiemu (dla przypomnienia: faszyzm, z ducha, to lewica) molochowi, jakim są Stany Zjednoczone.
Efektownym przykładem zakłamania polskiego obozu rządzącego i marionetkowości jego władzy jest „sprawa wołyńska”. Jak wiadomo, Wołyń – hasło wywoławcze dla ukraińskiej rzezi dokonywanej na Polakach z kresów wschodnich w okresie drugiej wojny światowej i latach powojennych – to jedna z najbardziej ponurych kart w naszej historii. Zbrodnia spełniająca wszystkie znamiona ludobójstwa, realizowana z okrucieństwem godnym wyobraźni Markiza de Sade. A jednocześnie temat wciąż – lub coraz bardziej – otwarty ze względu na odrodzenie banderyzmu za naszą wschodnią granicą. Odrodzenie – dodajmy – biernie wspierane przez entuzjastyczną politykę promajdanowską kolejnych polskich rządów.
To znaczy mam nadzieję, że wspierane tylko biernie, a nie aktywnie, bo geopolityka obfituje w rozmaite niespodzianki. W każdym razie fakt, że wydatna polska pomoc finansowa, logistyczna, organizacyjna, polityczna i ideologiczna nie została opatrzona „klauzulką” dotyczącą ukraińskiego rozliczenia z banderyzmem i przeprosin za rzeź wołyńską, każe się mocno zastanowić nie tylko nad olejem w głowie, ale i motywacjami polskich władz.
Ale proszę się zastanawiać na własną rękę, bo ja nie mam większych wątpliwości w tej materii. Szczególnie gdy dowiaduję się, że – zgodnie z doniesieniami „źródeł w PiS” – amerykański rząd poprzez swoich przedstawicieli naciskał na rząd polski, by nie określał rzezi wołyńskiej mianem ludobójstwa i nie przyjmował żadnych aktów prawnych w tej sprawie przed warszawskim szczytem NATO.
Polski rząd uznał, że głos obcego mocarstwa w sprawie rzezi na Polakach jest ważniejszy od prawdy i elementarnej przyzwoitości. Zaiste prawe, sprawiedliwe i z gruntu patriotyczne stanowisko. Nie wiem, jak sobie radzi z tym faktem kwiat polskiej prawicy opiniotwórczej, ale z pewnością wywija jakieś konceptualne fiflaki, by usprawiedliwić tzw. mądrość etapu – czyli ściemy w służbie idei. A może po prostu ów kwiat wierzy w magię Ameryki równie mocno jak poprzednie generacje – postrzegające USA przez pryzmat butelki coca-coli.
Pan Dobrodziej