Odpowiedź jest jasna dla każdego świadomego obywatela: donieść na policję. To sprawdzony sposób na walkę ze złem w życiu społecznym. Również w sytuacji, gdy wciela się ono w dziewięciolatka. Historia jest następująca. Podczas imprezy klasowej w newjerseyowskim podstawczaku jeden z uczniów wypowiedział zdanie z użyciem wyrazu „brownies”. Nie miał jednak na myśli „ciapatych”, „Romów”, „uchodźców” z Syrii ani – jak to się rasistowsko mawia – Indian. Chodziło mu o słynny czekoladowy gniot, którym, nie wiedzieć czemu, faszeruje się cztery czwarte Amerykanów.
Ponieważ jednak inny z uczniów, świetnie wyedukowany w obszarze marksizmu kulturowego, oskarżył kolegę o posługiwanie się rasistowską terminologią, szkoła uznała za stosowne powiadomić o zajściu policję. Mundurowi potraktowali sprawę poważnie i wydelegowali funkcjonariusza ze spluwą u pasa, który zestresował dzieciaka przesłuchaniem. Na spytki wzięto również rodziców dziewięciolatka. Na szczęście obeszło się bez aresztowań. Ostatecznie policja przekazała sprawę dziecięcej bezpiece, czyli urzędowi zajmującemu się „ochroną praw dziecka i dziecięcymi świadczeniami socjalnymi”.
Ze względu na ponadnormatywne stężenie absurdu sprawa trafiła do mediów, ale po jej przemieleniu przez redakcję lokalnego dziennika okazało się, że sytuacja bynajmniej nie jest taka nadzwyczajna. Postępowanie w sprawie dziewięciolatka zostało bowiem przeprowadzone całkowicie zgodnie z procedurami. Jest to efekt nowego, obowiązującego od maja „normatywu”, zgodnie z którym władze szkolne powinny donosić o każdym, nawet najdrobniejszym incydencie noszącym znamiona przestępstwa, który „w normalnych okolicznościach” szkoła rozwiązałaby na własną rękę. Przy czym pod pojęciami „najdrobniejszy” i „znamiona przestępstwa” należy rozumieć również zdarzenia tak drobne, jak… „przezywanie” (name-calling) – fenomen, jak powszechnie wiadomo, równie niepopularny wśród dziatwy szkolnej, co nadużywanie łaciny potocznej wśród budowlańców. Pozostaje się więc jeno dziwić, że od czasu wprowadzenia nowych przepisów w okręgu liczącym niespełna 1,9 tys. uczniów lokalna policja odnotowuje średnio pięć telefonów dziennie w sprawie zdarzeń podobnej rangi.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo do czerwoności rozgrzewają mnie absurdy „socjalizmu”? Bo jestem wrażliwy na los dzieci? Bo nienawidzę policji i urzędników? Bo sądzę, że o takich sprawach należy mówić głośno i alarmować opinię publiczną? Może i trochę tak, ale właściwie to niespecjalnie.
Po prostu chciałem zaprezentować kolejnego michałka, wpisującego się w ponurą teorię o stanie świata. Nie piszę „moją teorię”, bo współdzielę ją z licznym gronem osób, chociaż pewnie, jak każdy jej „wyznawca”, wnoszę do niej coś od siebie. Jak już wielokrotnie i w rozmaitej formie nadmieniałem, głosi ona, że świat bezpowrotnie stacza się w totalitaryzm na skalę nieznaną z historii. Jednym z motorów tego procesu jest kumulacja władzy w rękach nielicznej grupy ludzi, którzy zarządzają procesami społecznymi, na nowo definiują pojęcia i wartości.
Wyżej opisana historia to tylko jeden z licznych przejawów owych rządów. Wspólnym mianownikiem tych „emanacji” jest atmosfera instytucjonalnie podsycanego strachu i podejrzliwości przenikająca życie publiczne oraz hipergorliwość w ściganiu naruszeń na nowo definiowanego porządku publicznego.
Absurd sytuacji podobnych do powyższej wynika najczęściej ze skrajnej surowości regulacji, które wbrew potocznemu mniemaniu nie są „idiotyczne” czy w istocie absurdalne. Są one elementem tresury, przystosowującej nas do warunków życia w przyszłym globalnym społeczeństwie, które będzie tworem pośrednim między tyranią w stylu azjatyckim (mentalność ula) i środowiskiem programu komputerowego (internet rzeczy).
Pan Dobrodziej