W onlajnowej spiskosferze popularny jest następujący cytacik, podobno z Shopenhauera: „Każda prawda przechodzi przez trzy etapy: najpierw jest wyśmiewana, potem negowana, a na końcu uważana za oczywistą”. Od dobrych kilku lat obserwuję, jak wydarzenia w kraju i na świecie potwierdzają tę maksymę. Potwierdzają ją w taki sposób, że koncepcje jeszcze niedawno przypisywane wariatom dziś okazują się faktem dokonanym, nieuniknionym stanem rzeczy lub banalną diagnozą rzeczywistości, może jeszcze kogoś tam wytrącającą z równowagi.
Wśród spraw do niedawna oszołomskich a dziś całkiem powszednich poczesne miejsce zajmuje kwestia chipowania ludzi. I nie chodzi wcale o wszczepianie implantu pod groźbą kary śmierci. To już niemal moda w środowiskach technologicznych early-adopterów, cybergeeków i tym podobnych odpałów, których mózgi transmutowały w układy scalone. Cyborgami paradującymi z anteną RFID w przedramieniu obrodziło szczególnie w Kalifornii i, co ciekawe, Hiszpanii. Zgodnie z „ciekawostką medialną” sprzed kilku lat (powołuję się, bo nie sprawdzałem osobiście), wiele barcelońskich klubów wprowadziło terminale realizujące płatności z użyciem tego typu podskórnych nadajników. W USA implanty obowiązują w niektórych instytucjach cierpiących na bezpieczniacką paranoję. Pewnie zresztą podobnych „rozwiązań” przybyło od czasu, kiedy zainteresowałem się bliżej tym tematem kilka lat temu.
Po tym krótkim zarysowaniu sprawy chciałbym zapytać: jak sądzicie – dokąd to zmierza? Jeszcze kilka dekad temu internet był technologią zarezerwowaną dla wojska i placówek badawczych. Dziś dostęp do niego mają mieszkańcy chatek z blachy falistej w krajach Trzeciego Świata – za pośrednictwem urządzeń mobilnych. Bardzo bym się zdziwił, gdyby z implementacją i implantacją chipów nie miało być podobnie. Niestety ci, którzy jeszcze wiele lat temu ostrzegali przed nieuchronnym, mimo wszystko nie pozbędą się łatwo łatki oszołomów. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Znaczna, jeśli nie dominująca, część społeczeństwa głęboko wierzy w koncepcję, że „jeśli nic złego nie robię, to przeca nie mam się czego bać” (chętnie zgłosiłbym tę „implikację” w konkursie na najgłupsze zdanie w historii języka naturalnego). Drugi, nie mniej istotny powód to porażające tempo i siła tzw. postępu. Nawet zdeterminowani przytomniacy nie są w stanie stworzyć skutecznego ruchu oporu wobec nadchodzących zmian. Po prostu zarówno infrastruktura techniczna, jak i świadomość społeczna jest już do tego stopnia zaadaptowana do ostatecznego rozwiązania, że przed transformacją świata w technogułag może nas uratować jedynie cud.
Wymagałby on przede wszystkim rozbicia monopolu finansowego producentów pieniądza: czyli konglomeratu największych światowych banków i stojących za nimi ludzi, którzy zarządzają materialno-kulturową strukturą ziemskiego padołu. A dodatkowo megakorporacji, podmiatających pod siebie całe obszary gospodarki i pozbawiających ludzi ekonomicznej niezależności. To warunek „negatywny”. Pozytywny jest jeszcze trudniejszy do spełnienia: obudzenie w ludziach zdolności do „samosterowności”: przytomnego myślenia i decydowania o własnym losie.
To oczywiście tylko czcze marzenia w sytuacji, kiedy największa potęga militarna i gospodarcza na świecie puszcza w eter informacje o przymiarkach do „znakowania” ludzkiej populacji. Wszystko podane jest w sposób odpowiednio miękki, by niepotrzebnie nie straszyć ludzkiej trzody. Wykorzystuje się w tym celu pacynkę w postaci niszowego kandydata na prezydenta, w osobie niejakiego Zoltana Istvana, „futurysty, filozofa i transhumanisty”, by sprzedać publiczce plan przebudowy świata pseudodemokratycznego w globalne więzienie technologiczne jako ambitną wizję skoku cywilizacyjnego. Tylko czekać, aż pojawią się kolejne inicjatywy w tej sprawie. Z pewnością będą promowane pod humanitarnymi hasłami, takimi jak ochrona dzieci przed porywaczami i chorych na Alzheimera przed zaginięciem na mieście.
Pan Dobrodziej