Siedzę sobie przed wirtualnym oknem na świat w słoneczny niedzielny poranek i sprawdzam, czy nie wybuchła żadna nowa wojna. Gdyby wybuchła, pewnie niewiele by to zmieniło w moim zaściankowym życiu, choć niewątpliwie zepsułoby mi nastrój na resztę dnia.
Niestety wirtualne okno na świat ma szereg sposobów na psucie nastroju i z łatwością pod tym względem obywa się bez wojny. Ot, wystarczy pożyteczny informator na temat udarów. Do kliknięcia w zajawkę zachęciła mnie przyjazna gąbka jednego z polskich celebrytów. Nieenigmatycznie dodam, że chodzi o Michała Figurskiego, swojego czasu gorszą połowę Kuby Wojewódzkiego w swojego czasu znanym duecie radiowym.
Zaniepokojony skojarzeniem udaru z młodą uśmiechniętą twarzą (ech, ta portalowa psychotechnika), reprezentującą rzeczywistość sukcesu, kliknąłem w link, żeby sprawdzić, co też może mi grozić jako istocie wciąż poczuwającej się do młodości, a czasem również uśmiechniętej, skoro dopadło to nawet tak znaną osobistość, jak Michał Figurski. Był to oczywiście błąd – znakomity sposób na zepsucie sobie uroczego, w planach, dnia.
Z informatora dowiedziałem się, że udar to straszna sprawa, która może spowodować to samo, co seria z kałasznikowa (w rezultacie końcowym, nie estetycznym), zaś liczba udarów wśród młodych ludzi w ostatnich latach wzrosła o 30 proc. Przedzierałem się przez te i podobne przykrości do końca tekstu, niecierpliwie wyczekując pocieszającej wiadomości, że zdrowa dieta i codzienna porcja ruchu eliminują ryzyko nagłego zejścia. I faktycznie w tej beczce sromoty trafiła się kropla miodku – poprzedzona jednakowoż zapewnieniem, że młodość nie chroni, bo [i tu następuje lista czynników zwiększających ryzyko rozstania z ziemskim błogostanem].
Mimo wszystko przylgnąłem do tej radosnej nowiny z poczciwym przekonaniem, że jeśli zwiększę podaż selera w codziennej diecie, na zawsze pożegnam spyrkę, i ze dwa razy w tygodniu machnę „kółko” dookoła boiska, to moja szansa na przetrwanie kolejnej dekady wzrośnie o – no, nie wiem – 50 proc.
Może bym nawet i wybrnął z czarnej mazi internetów w poczuciu względnego bezpieczeństwa i radośnie wybiegł w plener na spotkanie niedzieli, gdyby nie strzeliło mi do mańki, żeby zajrzeć w komentarze. O matko święta! Gdy czytacie co złego, nie patrzcie nigdy w komentarze. Żaden bzdurnetowy pismak nie jest w stanie wygenerować tyle emocjonalnej smoły, ile forum pod jego artem. Najgorzej, kiedy takie internetowe nieszczęście wywnętrzające się pod tekstem opisuje własną historię, w której w idealny, wyciumkany świat niespodziewanie i gwałtownie wkrada się zło, które teoretycznie nie miało prawa tam trafić. Słowem, choćbyś nie wiem, jak się ustawił, to w każdej chwili może ci spaść na łeb firmament.
Oczywiście nie chodzi o konkretną sytuację czy specyficzną kondycję zdrowotną – tym bardziej że ta wspomniana nie zawsze wali w łeb na amen. Chodzi o zasadę ogólną, którą moja babcia, i pewnie wiele innych babć, zawierała w mądrych słowach „nie wiadomo, komu z kraja”. To to samo, co w kościele określają mianem „jak złodziej w nocy”.
No i co? Przejmować się tym? Oczywiście, że nie, bo od frasunku licho szybciej gotowe przypełznąć. Właściwie to dokładnie odwrotnie: nie przejmować się. Ale nie tym, tylko w ogóle. Nieprzejmowanie się w ogóle oznacza stan, do którego aspirują ci wszyscy zenmistrze ze Wschodu, medytujący po kilka godzin dziennie i czyszczący sobie twarde dyski ze zmysłowego spamu. Mnie się tego nie chce robić, bo mam wrażenie, że sama tego typu fatyga wiąże się z nadmiernym przejęciem własną osobą i jakąś dziwną, być może nie do końca opłacalną, długoterminową inwestycją we własne dobre samopoczucie. (Być może kiedyś zmienię zdanie na ten temat).
Po mojemu w kwestii nieprzejmowania wystarczy nie przejmować się zbytnio sobą w aspekcie materialnym, no i nie przesadzać też z aspektem mentalnym. Nie stroić dalekosiężnych planów, obliczonych na zwrot za pięć, dziesięć, piętnaście lat. Bo – co stwierdziła babcia i potwierdzają internety – nagle może spaść firmament, a ostatni przebłysk świadomości oświadczy zgorzkniale: i wszystko ch.. – w sensie: tyle fatygi i po cholerę to było.
Na wszelki wypadek warto codziennie zrobić przynajmniej jeden dobry uczynek. Najlepiej z przekonania i „poczucia” – nie z wyrachowania. Taka kombinacja w połączeniu z życiem w TERAZ, zamiast we WCZORAJ (urazy) i JUTRO (plany), powinna się przełożyć na ogólne GIT.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.