Faszyzm to pojęcie-worek, chętnie nadużywane w mediach pierwszego obiegu, choć drugiego sortu, przez policmajstrów tolerancji i europejskości. Z faszyzmem kojarzy im się wszystko, co pachnie konserwatyzmem obyczajowym, liberalizmem gospodarczym, myśleniem „suwerennościowym”, czyli, mówiąc w skrócie, zdroworozsądkowymi formami organizacji życia społecznego.
Paradoks polega na tym, że tropiciele faszyzmu stanowią w istocie pierwszą linię jego wdrażaczy. Jak to? Tak to, że są oni forpocztą nowej dyktatury kulturowej, która – na modłę starego, poczciwego systemu nakazowo-rozdzielczego, regulującego gospodarki demoludów – nakazuje, co można mówić in publico, a co wyłącznie spowiednikowi, i rozdziela przywileje rozmaitym grupom, sztucznie wyodrębnianym ze społeczeństwa: gejom, „uchodźcom”, muzułmanom, Afro-Karaibczykom, transseksualistom i innym człowiekom-słoniom.
Przywileje przyjmują rozmaite formy. Wiążą się zarówno z kasą (granty, zasiłki itd.), jak i szczególną ochroną prawną. Ta ostatnia polega m.in. na tym, że przejawy niechęci wobec przedstawicieli grup „odmiennościowych” (często dalekie od faktycznej nienawiści) tępione są przez cenzurę (prawnie usankcjonowaną lub kulturową), ostracyzm i kodeks karny. Żeby nie być gołosłownym, mam parę świeżynek na podorędziu.
Pierwsza: rząd Kanady przedstawił projekt ustawy, która przewiduje karanie dyskryminacji osób „transpłciowych” wyrokiem w wymiarze do dwóch lat więzienia. Kiedyś, czytając takiego niusa, pomyślałbym, że to przedruk z The Onion, serwisu satyrycznego serwującego informacje wyssane z palca. Dziś mam świadomość, że to tylko jeden z licznych medialnych jawdropperów, które przyjmuje się z dowierzaniem, choć równocześnie z lekkim załamaniem nerwowym. Przy okazji tej lektury dowiedziałem się, że pojęciowy maszkaron o nazwie „homofobia” (serio, chodzi o strach przed homoseksualizmem?) doczekał się potomstwa: transfobii i bifobii – kolejnych wyssanych z anusa (przepraszam, nie wytrzymałem) kreacji na wciąż dynamicznie rozwijającej się liście myślozbrodni.
Druga: „biskup” Sztokholmu Eva Brunne, lesbijka i wojująca tolerancjonistka, nakazała jednej ze stołecznych parafii usunięcie ze świątyni symboli chrześcijaństwa i zastąpienie ich tabliczkami wyznaczającymi kierunek Mekki. Intencją Brunne miała być chęć lepszego ugoszczenia imigrantów napływających do Szwecji. No cóż, to jedno z tych doniesień, na które można zareagować jedynie pacierzem.
Trzecia: nowe nowojorskie prawo antydyskryminacyjne przewiduje kary sięgające 250 tys. dolarów dla firm, które nie nagną gramatyki angielskiej do wymogów równościowych. Chodzi o zastąpienie zaimków rodzajowych genderowo neutralnymi tworami ze/hir podczas zwracania się do osób, które nie identyfikują się z płcią męską lub żeńską (i uprzednio o tym poinformują nadawcę komunikatu). No cóż, ten majstersztyk purnonsensu również podpada pod pacierz. Ewentualnie – zalanie się w trupa.
Żeby jednak nie odpływać w heheszki, skonstatujmy jasno: sprawa jest poważna, smutna, dramatyczna. Tragiczna wręcz, bo chodzi o śmierć cywilizacji. Przepraszam za patetyczny skrót myślowy, ale nie chce mi się zbytnio doktoryzować na ten temat. Mam po prostu na myśli cywilizację, w której ludzie – jak to ludzie, szczególnie w zbiorowości – może i nie są zbyt mądrzy, ale mają większość klepek na swoim miejscu: potrafią dokonywać rozróżnień między wyrastającą z prawa naturalnego normą a wynaturzoną ekstremą i godzą się na pewien margines odchyleń od standardu. Mam również na myśli cywilizację, która przeszła długą, żmudną drogę od plemiennej nawalanki, rozmaitych tyranii, obłędnych wojen do w miarę pogodnego, konsumpcyjnego mieszczuchowania. To mieszczuchowanie, które pomogło ograniczyć militarną dewastację świata i przestawić społeczeństwa na tory wytwarzania PKB, niestety dobiega kresu.
Wchodzimy w etap kolektywizmu na skalę nieznaną w dotychczasowej historii i faszyzm jest jednym z najłagodniejszych słów opisujących zbliżający się stan rzeczy. Radykalne przemiany kulturowe, które podane w formie odosobnionych incydentów, robią wrażenie zwykłych odpałów, w ujęciu zbiorczym dają przedsmak świata wykolejonego i przerażającego. Takiego, po którym nie sposób nawigować, korzystając ze zdrowych odruchów, rozsądku, rozumu, intuicji moralnej – bo na każdym kroku czyha policja myśli, a „występki” karane są coraz efektywniej (monitoring, inwigilacja) i zostają w kartotece (na serwerach) na całe życie
A, żeby nie było, że tak sobie szastam poręcznym słówkiem „faszyzm”, przytaczam jedną z jego klasycznych definicji, autorstwa autorstwa Giovanni Gentilego, zamieszczoną w „Enciclopedia Italiana”, a wyciągniętą przeze mnie z Wiki: „Państwo nie jest tylko władzą, która rządzi i kształtuje indywidualne wole za pomocą praw i wartości życia duchowego, ale jest także siłą, której wola dominuje także za granicą... Dla faszystów wszystko jest w Państwie i żadne indywiduum ani grupa nie może być poza państwem... Dla Faszyzmu, Państwo jest absolutne, natomiast indywidua czy grupy są tylko relatywne... Liberalizm odrzucił państwo w imię indywidualizmu; Faszyzm zapewnił prawo Państwa wyrażającego prawdziwą esencję indywiduum.”
To świetna pigułka na temat kierunku zmian w sposobie i filozofii funkcjonowania aparatu państwowego – zmian zadziwiająco zestandaryzowanych w skali światowej.
Pan Dobrodziej