Niebawem nasza europejska rodzina powiększy się o miliony nowych obywateli. Łatwo zauważyć, że powiększa się nieustannie i coraz szybciej – o liczne grono Arabów i Murzynów (w Polsce chyba jeszcze nie zamykają do więzienia za używanie tego słowa?) – ale już za chwileczkę, już za momencik może nastąpić wielki wysyp kolejnych Europejczyków. Albo raczej wsyp.
Trwają bowiem rozmowy między Komisją Europejską a tureckim rządem dotyczące zniesienia wiz dla obywateli tego kraju. Kraju liczącego, bagatelka, 75 milionów mieszkańców i mogącego pochwalić się nierównościami majątkowymi o proporcjach afrykańskich. Albo azjatyckich. Niemalże amerykańskich.
Jak łatwo się domyślić, owe nierówności to dla mniej równych mocny asumpt, by zamknąć stragan z arbuzami w Istambule, albo biznes pucybuta w Ankarze i poszukać szczęścia na socjalu w Szwecji, Berlinie czy Londonistanie. A nuż wpadnie darmowe hajsiwo, a jak nie wpadnie, to zawsze będzie można porozrabiać w ramach masowych protestów. W końcu w praworządnej Europie demolowanie miast i obijanie policji to jak zabawa w berka – grozi najwyżej guzem i otarciem.
Negocjacje brukselsko-ankarskie mają swoje atrapowe uzasadnienie. Chodzi o to, żeby Turcja podpisała umowę dotyczącą readmisji imigrantów. Mówiąc po ludzku – by zgodziła się przyjąć uciekinierów, którzy przedostali się z jej terenu na obszar UE. Ale tylko tych, którym udało się dać drapaka po kwietniu tego roku. Turcja obiecuje, że podpisze, jeśli KE zniesie reżim wizowy.
Że deal jest idiotyczny, widać już na pierwszy rzut oka. No bo co nam po „readmisji”, skoro po zniesieniu wiz dostaniemy imigracyjnym młotkiem w łeb z nawiązką. Przybędą nie tylko cofnięci „uchodźcy”, ale również tabuny Turków o podobnych kwalifikacjach zawodowych i kompetencjach kulturowych. No więc deal oczywiście jest idiotyczny, a w dodatku idiotyczny do tego stopnia, że trudno określić go inaczej niż jako ukartowany. To znaczy obliczony na cele inne niż deklarowane, a w dodatku na cele szkodliwe dla Europy, a w każdym razie jej mieszkańców.
Niedawno brytyjski dziennik „The Telegraph” przytoczył raport Komisji Europejskiej, w którym ta jasno przyznaje, że zniesienie wiz dla Turków przyczyni się do zwiększenia zagrożenia terrorystycznego. Jako główny czynnik ryzyka wymienia się łatwość podrabiania paszportów przez islamistów. No bo jaki europejski pogranicznik wyzna się z arabskich znaczków i skrupulatnie sprawdzi wiarygodność dokumentu oraz faktyczną tożsamość przybysza. Dodatkowym zagrożeniem jest działalność tureckiej mafii, specjalizującej się w przemycie uchodźców, handlu ludźmi, bronią, a także poczciwym szmuglu narkotyków.
„The Telegraph” przytacza również opinię szefa brytyjskiego wywiadu sir Richarda Dearlove'a, który ostrzega, że jeśli potok imigranto-uchodźców wymknie się UE spod kontroli, to realny jest wybuch powstania. Innymi słowy, nasza przytulna Unia zamieni się w strefę wojny.
W tym kontekście warto wspomnieć o pewnym epizodzie z niedawnych przepychanek na linii Orban – Brukesla. Otóż węgierski polityk po raz kolejny oskarżył o potęgowanie kryzysu imigracyjnego międzynarodowego spekulanta George'a Sorosa. Międzynarodowy spekulant zripostował Orbanowi na łamach „Bloomberg Business”, stwierdzając: „Jego [Orbana] plan traktuje ochronę granic państwowych jako cel i uchodźców jako przeszkodę. Nasz plan traktuje ochronę uchodźców jako cel i narodowe granice jako przeszkody”.
No i co? Nie mam racji, że lepiej od razu zlikwidować granice? Popiera mnie nawet prominentny przedstawiciel Grupy Trzymającej Kasę.
Fakt, że likwidując granice, zlikwidujemy przy okazji pokój, należy rzecz jasna przyjąć z entuzjazmem. Dzięki kolejnej, prawdopodobnie już ostatniej, wojnie światowej, szykowanej przez światowy establishment, w końcu będzie można stworzyć najlepszy że światów – monopaństwowy i ultratotalitarny.
Pan Dobrodziej