Aksamitny zamordyzm w demoliberalnym opakowaniu to imponujące osiągnięcie, choć wciąż niedokończone. Jego autorzy godni są – może nie najwyższego, ale jednak – uznania za kunszt socjotechniczny, jaki objawili podczas demontażu struktur demokratycznych i wdrażania mechanizmów totalitarnych w większej części świata. Być może najbardziej zjawiskowym aspektem tego procesu jest potulność opinii publicznej wobec tych zmian, a nawet częściowa dla nich aprobata.
Jeszcze kilkanaście lat temu wizja miast naszpikowanych kamerami monitoringu budziła niepokojące skojarzenia ze światem wykreowanym przez Orwella. Dziś monitoring to standard, przeciw któremu niemal nikt nie protestuje. Ba, większość strachajłów chwali sobie to rozwiązanie jako zwiększające bezpieczeństwo – a przynajmniej jego poczucie – w przestrzeni publicznej. Mało kto zastanawia się, jak działają tego typu miejskie systemy inwigilacji i jak będą działały w przyszłości. Pewnym przedsmakiem ich ewolucji są technologie funkcjonujące już w wielu miejscach na świecie, choć jeszcze niewdrożone na skalę masową. Chodzi o mechanizmy rozpoznawania twarzy i biomotoryki (m.in. ruchów), a także przewidywania działań potencjalnych „delikwentów” – to już obraz rodem z Dickowskiego „Raportu mniejszości”.
Ponieważ podobne pomysły mogą budzić uzasadniony niepokój pewnej – nielicznej, ale aktywnej politycznie – części opinii publicznej, władza zbytnio się z nimi nie afiszuje. Ale donoszą o nich niezastąpione tabloidy, zarabiające na straszeniu swoich odbiorców (często realnymi zagrożeniami). Ostatnio brytyjska bulwarówka internetowa, Express.co.uk, przypomniała o planach Komisji Europejskiej nagłośnionych w mainstreamie jeszcze w październiku zeszłego roku. Chodzi o wsparcie rozwoju technologii identyfikacji wizualnej, umożliwiającej rozpoznawanie twarzy. Serwis donosi, że Bruksela zamierza przekazać na ten cel 24 miliony funtów z naszych kieszeni. Projekt miałby stanowić rozszerzenie systemu Eurodac, gromadzącego odciski palców azylantów i nielegalnych imigrantów przebywających na terenie UE.
Inicjatywa KE podyktowana jest faktem, że wielu imigrantów trafiających do europejskiej krainy dobrobytu przepada jak kamień w wodę. W samych tylko Niemczech „wyparowało” 130 tys. przybyszów z czarnych lądów – czyli 10 proc. wszystkich „uchodźców”. Jasne, że rosnąca masa półcywilizowanych imigrantów pozostających poza radarem władz to problem, m.in. w sensie potencjalnego zagrożenia terrorystycznego, jakie stanowi część z nich. Tyle tylko że jest to problem wywołany przez zachodni establishment. Analogiczna sytuacja ma miejsce w przypadku terroryzmu islamskiego, który stanowi efekt nieuzasadnionych (interesem społecznym) inwazji zbrojnych NATO na kraje muzułmańskie.
Teza, że problemy te tworzone są celowo przez zachodni establishment, właśnie po to, by następnie dostarczyć pseudorozwiązań dla tychże problemów – wydaje mi się na obecnym etapie zamordyzacji świata zachodniego mało ryzykowna z argumentacyjnego punktu widzenia. Choć bez wątpienia nie przeszłaby bez bicia piany w głównych kanałach informacyjnych, które coraz bezczelniej tłoczą propagandę do ptasiego móżdżku zbiorowej świadomości (jak elegancko ujął to Terry Pratchett: „iloraz inteligencji tłumu równy jest IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”).
Tworzenie bazy danych biometrycznych pod pretekstem opanowania imigracyjnego chaosu jest działaniem absurdalnym z punktu widzenia zdrowej oceny sytuacji przez pryzmat interesu społecznego. Bo – jak to mówią w jukeju – in the first place nie trzeba było generować imigracyjnego chaosu przez przyjmowanie „ofiar wojny”, czy raczej wojen, w systemie narzuconych „na chama” kwot krajom członkowskim UE, a wcześniej nie trzeba było „demokratyzować” krajów islamskich, doprowadzając do katastrofy humanitarnej i narodzin ekstremizmu.
Jest zupełnie jasne, że docelową perspektywę rozwoju technologii identyfikacji biometrycznej stanowi totalna inwigilacja całych społeczeństw. Kto ma co do tego wątpliwości, niech prześledzi zmiany, które zaszły w ostatnim piętnastoleciu po obu stronach Atlantyku w zakresie ograniczenia prywatności, wolności osobistej, w tym wolności słowa, nasilenia państwowego podglądactwa i radykalnego zwiększenia uprawnień rozmaitych tajnych i nietajnych służb.
Dokąd to wszystko prowadzi? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza m.in. kazus Indonezji, w której niebawem wejdzie w życie zaostrzone prawo dotyczące karania pedofilów. Mają oni być chipowani przed opuszczeniem więzienia i monitorowani dożywotnio przez 24 h na dobę. Za kilka lat podobne rygory obejmą zapewne morderców, złodziei, a potem cudzołożników i pijanych rowerzystów. I zostaną zaadaptowane również przez cywilizowane państwa, których elity testują totalitarne rozwiązania na peryferiach świata przed umasowieniem ich w krajach dobrobytu, szczęśliwości i tolerancji.
Pan Dobrodziej